Pogrążeni i pognębieni posnuliśmy się w dół ulicy Doroszenki - dawnej Sykstuskiej, jednej z najelegantszych ulic w międzywojennym mieście. Papierosy bez tytoniu i balsam "Wigor" W aptece zakupiliśmy, poza balsamem, specjalne papierosy bez tytoniu dla pragnących zacząć nowe życie - co spotkało się z miłymi uśmiechami obsługujących nas pań magister. Czuliśmy się słabo i potrzebowaliśmy się posilić. W polecanej nam przez wszystkich jadłodajni "Puzata Chata" na tyłach uniwersytetu pulsował tłum, nieznośny dla nas - smutno przeżuwających gorycz dnia następnego i nieco zrezygnowanych. Powlekliśmy się więc do katedry ormiańskiej, po drodze wstępując do prawosławnej, by tam - w mistycznej atmosferze, pośród fresków Mehoffera i popiersi biskupów, z których każdy z jakiegoś powodu nazywał się Isakiewicz - nabrać sił i choć duchowej strawy zaznać. Po pół godzinie wsłuchiwania się w śpiewy liturgii ormiańskiej w skąpanej w półmroku świątynni zorientowaliśmy się, iż inni uczestniczący w obcowaniu z sacrum obserwują nas z lekkim pobłażaniem, usiedliśmy bowiem w ławkach dla kobiet - jak to turyści. Jak niepyszni wyszliśmy z katedry i - wiadomo - ruszyliśmy w dalszą drogę. Daleko nie mieliśmy, bo kawiarnia, restauracja i galeria w jednym - "Dzyga" - znajduje się przy tej samej ulicy, co i katedra: przy Ormiańskiej. W "Dzydze" redaktorowi RO z miejsca, choć nie zamawiał, podano królika w śmietanie. Indagowana na tę okoliczność kelnerka wzruszała ramionami i niejasno coś tłumaczyła. Redaktor RO machnął ręką i królika zjadł. Gdy zauważyliśmy zbliżającą się w naszą stronę wycieczkę wczorajszych Niemek, równie zmęczonych - zapłaciliśmy i uciekliśmy. Tramwaj na Łyczaków Śladem wszystkich polskich wycieczek udaliśmy się na Cmentarz Łyczakowski. W tramwaju - co ze smutkiem skonstatowaliśmy - nie było już babci w kapciach i w niebieskim kitlu, która wydawała pasażerom bilety, odrywane z zawieszonej na szyi rolki. Ot, westernizacja. Bilety kupowało się teraz - jak wszędzie - u pani kierowcy, bo na Ukrainie to zawód mocno sfeminizowany. Tramwaj, mimo że stary i zardzewiały, burty miał pokryte reklamami laptopów, komórek i w ogóle nowych technologii. Przetaczając się przez Łyczaków, usłyszeliśmy dobiegającą z kościoła świętego Antoniego polską mszę. Rozbrzmiewała z rozwieszonych wokół kościoła głośników, po całej mówiącej po ukraińsku okolicy, bo niby po co miałaby rozbrzmiewać jedynie wewnątrz murów św. Antoniego. Tramwaj szarpnął i pojechaliśmy dalej. Do samego cmentarza musieliśmy jednak, z niemałymi problemami, dojść, ponieważ droga była rozkopana. Przeklinając Euro2012 ruszyliśmy na piechotę, napotykając po drodze lwowiaka, ubolewającego, że przy takiej organizacji jedynie rosyjska część Ukrainy ma szanse na Euro, może Kijów, ale na pewno nie Lwów. By wejść na cmentarz, trzeba było kupić bilety. Na tropie punków - Wy żurnalisty? - spytał marsowo kasjer i oczami łypał: - Tylko prawdę piszcie, żurnalisty! - pogroził nam palcem. - Prawdę będziemy pisać, panie kasjerze - obiecaliśmy pokornie i poszliśmy dalej. Na Cmentarzu Łyczakowskim cyrylica miesza się z łacinką, sarmaci wyrzeźbieni w dziadkowych kontuszach sąsiadują z mistrzami gimnastyki CCCP, a radzieccy generałowie z fin-de-siecle'owymi aktorkami i C.K. kirasjerami. Orlęta Lwowskie leżące obok ukraińskich adwersarzy patrzą na wznoszone na sąsiednim wzgórzu nowe budowlane inwestycje. Na ukraińskich grobach leżą skorupki jajek i skórki chleba. Wycieczki Polaków palą kolorowe i obciachowe znicze na Konopnickiej i Zapolskiej, o Banachu i Ordonie jakby zapominając, ale nas interesował tajemniczy grobowiec, który mieli jakoby squotować nastoletni lwowscy punkowcy, bo i takie nas wieści doszły. Wędrowaliśmy więc między grobowcami... Niektóre miały odwalone grobowe kamienie i widać było leżące w środku żeliwne trumny. Nigdzie jednak nie było śladu punków.