Dariusz Jaroń, Interia: Skąd ten pomysł? Soren Gauger: - Po części z poczucia wstydu. Wstydu? - Tak, wstydu człowieka, który mówi tylko w jednym języku. Każdy Kanadyjczyk powinien znać też język francuski, ale u mnie było z tym dość słabo... Wstyd to jeszcze za mało, żeby wyjechać. Musiałeś się w tej literackiej Polsce zadurzyć... - Zawsze byłem ciekaw rzeczy i miejsc, które nie miały nic wspólnego z Kanadą. To, co było poza horyzontem, było najbardziej ciekawe. Polska literatura, takie miałem wrażenie, była w tamtym czasie moim własnym odkryciem. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę z tego, że jakieś 40 milionów Polaków jest świadomych jej istnienia, ale ja odbierałem ją bardzo osobiście. Pamiętasz pierwszy kontakt z polską literaturą? - To był zupełny przypadek. Jak zacząłem czytać w antykwariacie Czesława Miłosza, myślałem, że był Rosjaninem. Nawet byłem trochę rozczarowany, jak się dowiedziałem, że to Polak. Czytałem "Zniewolony umysł". Pisał o różnych postaciach okresu międzywojennego. To był dla mnie pasjonujący świat. Odkrywanie Gałczyńskiego, Witkacego, Borowskiego. - Na podstawie opisów Miłosza zacząłem obsesyjnie szukać prac tych autorów. Czułem się jak detektyw, nie znałem nikogo, kto czytałby polską literaturę. To było ekscytujące przeżycie. W pewnym momencie poznałem Polaka. Powiedziałem mu, że chciałbym studiować literaturę polską, tłumaczyć ją. Po rozmowie z nim zrozumiałem, że żeby to miało ręce i nogi, muszę wyjechać do Polski. Dlaczego chciałeś tłumaczyć polskich autorów? - Z jednej strony tłumaczenia, dostępne na kanadyjskim rynku, skończyły się. Z drugiej, zdałem sobie sprawę, że jest coś w polskiej wrażliwości, co bardzo mi odpowiada. Wszyscy wokół mnie mówili, że należy studiować ekonomię, informatykę, żeby mieć pewną pracę w przyszłości. A ja chciałem robić coś, co było najmniej logiczne, abstrakcyjne wręcz z punktu widzenia przeciętnego Kanadyjczyka, ale z drugiej strony gwarantowałoby niewielką konkurencję w zawodzie. Odejście od pragmatycznych studiów było wyrazem buntu? Wewnętrznej potrzeby? - Zawsze interesowało mnie to, co jest najmniej oczywiste. Odkrywanie nieznanego, tak jak w przypadku polskiej literatury. To było dla mnie bardzo osobiste. Zanudzałem cały czas moich kolegów, opowiadając o splendorze polskiej literatury. Jesteśmy przy przeprowadzce do Polski. Zwiedzić obcy kraj, a zamieszkać w nim to dwie różne rzeczy... - Otworzyłem dom dla moich przyjaciół, żeby przyszli i zabrali wszystkie moje rzeczy. Kiedy tu przyjechałem, miałem tylko plecak z ubraniami i walizkę z książkami. Znów zaważyło poczucie wstydu. Przecież gdybym rok później wrócił do Kanady, byłby wstyd. Gdybym nie nakręcił sobie w głowie poczucia strachu, lęku przed niepowodzeniem, pewnie - mając jakikolwiek problem w Polsce, chociażby z językiem, który do najłatwiejszych nie należy - otworzyłbym sobie furtkę do powrotu do Kanady. Od samego początku plan był taki, żeby się do Polski przeprowadzić, przenieść się w inny świat. Jak zareagowała rodzina i przyjaciele? - Różnie. Moja mama dopiero po pięciu latach zadzwoniła, mówiąc: "Czyli to jednak na poważnie. Zostaniesz tam na zawsze"... Wcześniej mi nie wierzyła. Nie dziwię się. Częściej Polacy emigrowali do Kanady niż Kanadyjczycy do Polski. - Podobała mi się ta sytuacja. Szesnaście lat temu obcokrajowiec w Krakowie był... nie chcę powiedzieć, że celebrytą, ale rodzajem freaka na pewno. Zupełnie nie pasował do tutejszego krajobrazu. Usłyszenie obcego języka na ulicy to był wtedy ewenement. W Kanadzie imigranci byli na porządku dziennym, właściwie każdy tam był w pewnym sensie imigrantem, tutaj mogłem - zachowując swoją tożsamość - wpasować się w nowe otoczenie. Ciekawy eksperyment. Znałeś chociaż podstawy języka? - Miałem lekcje polskiego przez trzy miesiące przed przylotem. Trafiłem z grupą obcokrajowców na Uniwersytet Jagielloński i zamieszkałem budynku w Przegorzałach, czyli dość daleko od centrum miasta. Szalony pomysł. Można było dostać załamania nerwowego. - Był tam z nami Koreańczyk. Do Krakowa uciekł przed ślubem. Nie spał po nocach, chodził po korytarzu, a jego pantofle wydawały upiorny dźwięk: "kszy, kszy, kszy". Nic bardziej przerażającego w życiu nie słyszałem. Środek nocy, cisza i ten straszący nas Koreańczyk... Żyłem w zupełnym oderwaniu od Krakowa. Szczególnie w zimie nie sposób było uciec z tego wzgórza. Jaki był ten Kraków kilkanaście lat temu dla obcokrajowca? - Intensywny. Miasto zaczynało się zmieniać, coś w nim kiełkowało. Na Kazimierzu była wtedy jedna knajpa, wieczorami panował mrok. Miasto nie reklamowało się tak turystom, wszystko, co urokliwe, trzeba było odkryć samemu. Ale to było miasto, w którym ludzie żyli i tworzyli sztukę dla innych. Tego szukałem. Polska wrażliwość i mentalność, znane ci z literatury, znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości? - Imponowała mi powaga Polaków. Nie za bardzo lubiłem towarzystwo, jakie miałem w Kanadzie. Moi znajomi uciekali od poważnych rozmów, traktowali kulturę jako powód do żartów. Tutaj było normą, że na imprezie ktoś zaczynał ze mną rozmowę o Heideggerze. To było trochę staroświeckie. - Przez trzy lata uczyłem angielskiego na UJ. Poziom studentów był wtedy fenomenalny. Sam fakt, że zawsze każdy czytał zadaną lekturę i był niesamowicie zaangażowany w nasze rozmowy, był bez porównania z moimi doświadczeniami z Kanady. To wszystko złożyło się na szalenie pozytywny obraz i odbiór Krakowa. Czego najbardziej ci brakowało? - Trochę rodziny. Ale nigdy nie miałem tęsknoty za Kanadą, za moim miastem. Kraków stał się twoją małą ojczyzną? - Tak. Jestem już Polakiem, chociaż nikt mnie nie traktuje jak Polaka. Mogę pokazać paszport. Mówisz, że obcokrajowiec był kimś w rodzaju celebryty. Co to znaczy? Bo słowo celebryta kojarzy się dość negatywnie... - Dlatego trochę ironicznie używam tego słowa i dałbym je w cudzysłów. W Kanadzie emigracja jest powszechna, nikt się specjalnie nie interesuje osobami przyjeżdżającymi z Pakistanu, Chin czy Polski. Tutaj było niewielu obcokrajowców. Wzbudzali ciekawość. Oczywiście, był też strach przed obcym, antysemityzm, ale jak ktoś interesował się polską kulturą, był traktowany z zaciekawieniem i szacunkiem. Formalności załatwiłeś bezboleśnie? - To była straszna mordęga. O pierwszą kartę stałego pobytu walczyłem ponad rok. Tak długo, że dokumenty, które zbierałem wcześniej, straciły ważność i musiałem zaczynać od zera. Trzeba było bardzo chcieć tutaj mieszkać i mieć silną wolę. Może to był test. Taki: "Udowodnij, że ci zależy...". - Tak, tak... Nie wiem, czy coś się zmieniło od tej pory. Podobno jest trochę lepiej. W każdym kraju są jakieś problemy z biurokracją. W Stanach Zjednoczonych nie jest lepiej, tam imigrant bywa traktowany jak szczur. Zależy skąd przyjedzie. Jak z Meksyku, to najlepszego PR-u na starcie nie ma. - Kiedy ja ubiegałem się o pozwolenie, mówili mi, że mogło być gorzej, gdybym na przykład pochodził z Rumunii. Stereotyp. - Tak, stereotyp. Czasem otwarty rasizm. Masz dokumenty, mieszkasz w Polsce. Przyszedł czas na realizację planu na życie... - Założyliśmy z kolegami coś na kształt kółka literackiego. Napisałem opowiadanie i wydałem po angielsku w wydawnictwie w Pradze. Z kolegą, który też chciał zostać tłumaczem, zaproponowaliśmy temu wydawnictwu tłumaczenie Ficowskiego. Dwa lata pracowaliśmy, w końcu oddaliśmy. Popełniliśmy sporo błędów, ale jakoś poszło. Potem pojawiły się kolejne zlecenia. Z czego żyłeś wcześniej? - Siłą rzeczy uczyłem angielskiego, z czego, dzięki Bogu, mogłem sześć lat temu zrezygnować. Oprócz tego miałem drobne zlecenia z instytutów kultury, galerii sztuki, wydawnictw. Jak zacząłem tłumaczyć literaturę, wszystko się zmieniło. Rozważałeś w ogóle powrót do Kanady? - Nie. Kanada to nie jest miejsce, za którym można tęsknić. Ale się uwziąłeś na Kanadę! Nie lubisz jej? - Kiedyś bardzo nie lubiłem, ale już się z nią pogodziłem. Nie czułem w tamtejszym powietrzu niczego specyficznego, czegoś za czym chce się zatęsknić. Nawet moje rodzinne Vancouver zostało opisane jako idealne miasto postmodernistyczne. W tym sensie, że może być wszędzie na świecie. Miasto często służy filmowcom za atrapę Chicago albo Nowego Jorku. Jest trochę nijakie. Ładne, urokliwe, to wszystko. A ja myśląc o Kanadzie widzę kraj bezpieczny, z pięknymi krajobrazami, lepszymi pensjami... - Tak, tak, słusznie. Norwegia też jest pięknym krajem, ale nie znam ludzi, którzy ekscytują się Norwegią, chcą po Norwegii jeździć, chłonąć ją, przeżywać. Wracając do Kanady. To piękne miejsce dla emerytów, dla młodych, szukających przygód są ciekawsze miejsca. Jak Polska? - Jak Polska. Czym nieoszlifowany, nieco chropowaty Kraków końca lat 90. przyćmił Vancouver? - Pragnąłem tutejszej historii, doświadczeń. Bardzo chciałem pisać. Nie zgadzam się z tym, że brak bagażu to w literaturze atut. Kanada nie ma tożsamości, nie ma tradycji literackiej. To stawia pisarzy w trudnej sytuacji. Musi być jakiś grunt. Coś, z czym chcesz walczyć lub utożsamić się. Potrzebne jest poczucie zakotwiczenia w rzeczywistości. Jak tego nie ma, to albo trzeba to wymyślić, albo zapożyczyć, zasymilować jako własne. W ubiegłym roku ukazała się twoja debiutancka powieść "Nie to/Nie tamto". Jak oceniasz jej przekład? - Daliśmy sobie z Bartkiem Woźniakiem dużo swobody. Stworzenie polskiej wersji oryginału nie było możliwe. Poszliśmy za językiem polskim i zobaczyliśmy, dokąd nas zaprowadzi. To nie jest tłumaczenie w normalnym znaczeniu tego słowa. I bardzo dobrze. Cieszę się, że nie do końca da się określić, czym ta książka jest. To znaczy? - Mam na myśli dyskomfort, jaki czytelnik może poczuć, nie wiedząc, czym jest zastosowany w powieści język. Literatura nie musi być związana całkowicie z historią danego języka. Samuel Beckett, James Joyce bawili się językiem, wytwarzali coś, co było na styku różnych językowych wrażliwości. Nie mówię, że to, co stworzyłem, jest na poziomie Becketta czy Joyce’a, ale mam nadzieję, że można wyczuć, że nie jest to do końca angielszczyzna ani polszczyzna. Z jakimi interpretacjami się spotykasz? Pytam, ponieważ nie jest to - przynajmniej dla mnie - książka łatwa i oczywista. - Dla mnie zawsze najbardziej interesujące były takie książki, które, miałem wrażenie, że rozumiem tylko w połowie. Takie, o których do końca nie potrafiłem powiedzieć, o czym one są. Interesuje mnie atmosfera, substancja książki. Przedstawienie nie tyle fabuły i postaci, co określonych problemów, momentów, kiedy poczucie rzeczywistości rozpada się; ukazanie okoliczności, jakie wokół tego występują. - Moja powieść jest składanką takich momentów. Mają ze sobą coś wspólnego. Doświadczenie śmierci, traktowanie życia jako podświadomego przygotowania do śmierci. To ma podłoże religijne i społeczne. Ludzie stwarzają sytuacje, w których poszukują śmierci, chociaż nie wiedzą dlaczego... I nie chodzi wyłącznie o ludzi starszych, godzących się ze śmiercią, czekających na jej nadejście? - Broń Boże! Dajmy na to bohatera książki, który nagle zaczyna czytać o Holocauście, nie wiedząc do końca, dlaczego to robi. Podskórna potrzeba. To nadaje głębi jego życiu, uzasadnienia. Nie potrafię tego do końca wyjaśnić, ale podobny nastrój jest mocno wyczuwalny w książce. Jakie recenzje zebrałeś? - Dominują pozytywne. Chociaż bywają zaskakujące. Jakaś pani stwierdziła, że to jedna wielka metafora Kanady i Polski. Nieświadomie - jej zdaniem - miałem napisać powieść o rozterkach obcokrajowca w Polsce. Kompletnie nie o tym jest ta książka... Zdarza się, że autor nie wie tyle o swojej książce, co jej recenzent... - Każdy przykłada do książki własne doświadczenia. Jeden recenzent napisał, że przechodzę kryzys wieku średniego, załamanie nerwowe. Diagnoza lekarska w pakiecie. I to bezpłatnie. - Może recenzent akurat miał problemy ze zdrowiem i nałożył je na moją książkę? Siłą literatury jest to, że każdy może interpretować ją tak, jak chce. Co teraz? Piszesz? Tłumaczysz? - Zajęć mam sporo. W przyszłym roku wydaję kolejną powieść. Połowę piszę po polsku, druga zostanie przetłumaczona z angielskiego. Tłumaczę też Witkacego i Balcerzana. Poza tym podróżuję, biorę udział w konferencjach. Zostałem też jurorem w konkursie literackim. Jak ci się pisze po polsku? - Trudno i topornie. Obawiam się, że popełnię te same błędy, jakie zrobiłem pisząc po raz pierwszy po angielsku. Walczę cały czas, żeby nie zatracić subtelności. Nowy język to fantastyczne tworzywo, z którym można się bawić, improwizować, ale jest też sporo pułapek. Gdybyś mógł wskazać coś, co jest wizytówką twojego dorobku. Co by to było? - Ciężkie pytanie. Byłem zadowolony, kiedy po angielsku ukazało się "Palę Paryż". Dalej uważam, że to świetna książka, a Jasieński nigdy nie miał szczęścia w życiu. Lubię wspierać takich nieudaczników, tłumaczyć ich książki, poprawiając tym samym historię literatury. Istnieją luki w naszym wyobrażeniu historii literatury, można je wypełnić tłumaczeniem brakujących tytułów. Wspieranie nieudaczników, mniej popularnych pisarzy, oznacza odrzucanie ofert mainstreamowych? - Jest duża presja, jeśli chce się konkurować i być traktowanym poważnie jako tłumacz literatury. Trzeba tłumaczyć to, co zostało nagrodzone. To, co ma rację bytu na rynku. Popularność tłumacza bierze się z popularności książek: trzeba się brać za klasyków pokroju Miłosza, Szymborskiej czy Różewicza albo za to, co jest na topie w danej chwili: Stasiuka, Tokarczuk. Ani to, ani to mnie nie interesuje. - Tłumaczenie musi mieć jakąś wartość, stwarzać obraz kraju, którego nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Ma wkład w naszą wyobraźnie. Jeśli mam poświęcić niekiedy kilka lat na jakąś książkę, muszę być do niej w stu procentach przekonany. Czyli dobra oferta finansowa to za mało, żeby cię skusić? - Zgadza się. Książki, które tłumaczę, są czytane przez mniejsze grono czytelników, ale oni tych tytułów szukają, tak jak ja, kiedy wcielałem się w detektywa w antykwariacie w Vancouver. Lubię swoje miejsce, trochę na marginesie. Dużo jest Kanadyjczyków w Krakowie? - Nie wiem, nie znam nikogo z Kanady. Nie przyciągacie się w żaden sposób? - (śmiech)... Nie, nie. No dobra, znam jednego. Nie, dwóch. Ale to nie tak, że szukam tutaj namiętnie osób z Kanady. Wsiąkłeś w ten Kraków na dobre. Miasto nadal ci imponuje? W jednym z wywiadów narzekałeś, że dzisiejsza kultura i sztuka Krakowa nadmiernie ulegają uprzemysłowieniu... - Może to kwestia wieku? Byłem zafascynowany Krakowem, jaki zastałem po przyjeździe. Trudno ocenić, do jakiego stopnia jestem obiektywny, ale to, co dzieje się obecnie w kulturze, ma podłoże polityczne, jest zaangażowane społecznie. Mniej jest rzeczy, które mają zamiary czysto artystyczne. Może to znak naszych czasów? - Mnie to umiędzynarodowienie i powtarzalność sztuki rozczarowuje, bo pamiętam, że urzekła mnie hermetyczność Krakowa, przeświadczenie, że znalazłem się w bardzo specyficznym miejscu, w bardzo specyficznym czasie. Miasto miało w sobie bardzo dużo staroświeckości, każdy podkreślał, jak piękna i nietypowa panuje tu atmosfera. Od kilku lat coraz mniej o niej słyszę. A czujesz ją jeszcze? - Nie wiem. Może jestem tu już zbyt długo, ale coraz trudniej o oznaki tej atmosfery. Kraków jeszcze cię urzeka? - Myśląc o Krakowie widzę ludzi, którzy tu mieszkają. A mam w Krakowie wielkie grono przyjaciół. Zmieniłbyś coś w mieście? Jakąś, nawet prozaiczną, wadę wyeliminował? - Może za mało ludzi zajmujących się kulturą tworzy ferment. Nie ma dyskusji, debat o kulturze. Zamiast tego jest dopasowywanie do istniejących schematów. Nie ma ciekawych niezależnych teatrów, te instytucjonalne powoli tracą rację bytu. To można zobaczyć na wielu gruntach artystycznych. W literaturze też? - Też. Mało co zachwyca mnie w literaturze Dużo czytasz polskich autorów? - Jestem na to skazany. Tłumaczę fragmenty powieści dla różnych instytucji. To dosyć... trudny krajobraz. Bardziej obowiązek niż przyjemność? - Tak, ogólnie tak. Jakaś perełka się trafiła ostatnio? - Podobała mi się książka Roberta Pucka o pająkach. Sprawnie napisana, ma oryginalny urok. Tylko tyle? Nie powiało optymizmem... - Przepraszam, chciałbym być optymistą. To może polecisz coś z literatury kanadyjskiej? - Nie za bardzo...