Oficjalnie kością niezgody są finansowe zobowiązania, których ponoć Dorn nie płaci byłej żonie. Ze swoich problemów kobieta miała się zwierzyć Jarosławowi Kaczyńskiemu, który - jak mówią jego współpracownicy - jest na te kwestie bardzo czuły. Dlatego prezes PiS zareagował dość ostro. Publicznie powiedział, że postępowanie Dorna jest - dla niego - nie do zaakceptowania. - Dorn chce te niewysokie, jak na sytuację jego dwóch córek, alimenty jeszcze obniżać. Jeżeli ktoś się decyduje w bardzo już dojrzałym wieku na kolejne małżeństwo i ma z niego dzieci, to ma obowiązek tak pracować, żeby mieć pieniądze na wszystkie dzieci. Jeżeli nie potrafi, to nie powinien się decydować na takie przedsięwzięcia. To jest rzecz poza dyskusją i ja swojego zdania w tej sprawie nie zmienię - kategorycznie stwierdził Kaczyński. Równie ostro odpowiedział Dorn. Najpierw oświadczył, że został "oszczerczo pomówiony", a teraz grozi prezesowi PiS procesem. Do spotkania w sądzie nie dojdzie tylko wtedy, jeśli Kaczyński publicznie wycofa zarzuty i przeprosi swojego byłego współpracownika. Ale o co tak naprawdę chodzi? Bo raczej trudno uwierzyć w to, że dwóch dorosłych facetów, pomijając fakt, że polityków, kłóci się o alimenty... Nawet biorąc po uwagę sympatię, jaką darzyli się przez wiele lat wspólnego politykowania. Obecny kryzys "w małżeństwie" musi mieć więc zdecydowanie inną przyczynę, a prywatne problemy to tylko zasłona dymna. Ludwik Dorn jest zawieszony w prawach członka PiS od dziesięciu miesięcy. Kara przyszła po tym, jak wraz z Pawłem Zalewskim i Kazimierzem Michałem Ujazdowskim wzniecił w partyjnych szeregach bunt przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu. Poszło o sposób rządzenia ugrupowaniem - zdaniem "trzeciego bliźniaka" i spółki - wyjątkowo niedemokratyczny. Już wtedy pojedynczy członkowie PiS nieśmiało sugerowali, że Dorn nie wyleciał z wielkim hukiem tylko dlatego, że był zbyt popularny. Oficjalnie mówiono: "ze względu na zasługi dla Polski". Teraz - po prawie roku - gdy o byłym ministrze spraw wewnętrznych zrobiło się dużo ciszej (wyborcy szybko zapominają) wygląda na to, że można przystąpić do zakończenia operacji "Dorn out". Dlatego prezes PiS już nawet nie stara się ukryć swojej niechęci do byłego współpracownika i robi co może, by zagęścić atmosferę. Bo Jarosław Kaczyński nie lubi ludzi, którzy mu się sprzeciwiają, a jeszcze bardziej nie lubi ludzi, którzy robią to publicznie. W dodatku z niesłabnącą częstotliwością. Co więcej brat prezydenta nie zapomina. Jak to już nie jeden raz liczni publicyści podkreślali: "Bóg wybacza, Jarosław Kaczyński nigdy". A zresztą - dlaczego miałby? Dlaczego miałby nie pozbyć się z partii osoby, która nie tylko nie pomaga, ale wręcz przeszkadza? Osoby, na której każde słowo trzeba uważać, ponieważ może zdradzić sekrety wspólnego rządzenia? Osoby, która nieustannie sieje w partii ferment, ponieważ ma odwagę mieć swoje zdanie? Taki układ (sic!) wydaje się być na rękę również Ludwikowi Dornowi. 10 miesięcy wykluczenia z pewnością dało mu się porządnie we znaki - nie za wiele mógł zrobić, nie za wiele powiedzieć. Dla ambitnego polityka przyzwyczajonego do pełnienia roli pierwszego w szeregu - jakim niewątpliwie jest Dorn - to musiał być ciężki okres. Niemoc i poczucie bezradności z pewnością boleśnie dawały się we znaki. Ale jeśli doszłoby do wykluczenia z partii "trzeci bliźniak" na powrót byłby wolny, a wtedy kto wie... Może we współpracy z kolegami-buntownikami stworzyłby pod nosem Jarosława Kaczyńskiego siłę, która przysporzyłaby prezesowi PiS dużo więcej zmartwień niż dogorywająca formacja Marka Jurka...