Walenty Komarek zaczynał swoją karierę w 1953 r. w czechowickiej "Silesii". Niemal od razu zaciągnął się do ratowników. To, że dane mu było dotrwać do emerytury, określa jako cud. - W moim ratowniczym życiorysie przeżywałem takie chwile, których nawet czas nie jest w stanie wymazać z mojej pamięci. Dobrze pamiętam moje pierwsze kroki w charakterze ratownika, akcje ratownicze, w których uczestniczyłem, oraz ludzi, którzy mnie uczyli fachu - wspomina. W swojej karierze uczestniczył w dziesiątkach akcji. Czterdzieści siedem z nich opisał w swoim pamiętniku, który być może już niebawem zostanie opublikowany. Kiedyś skrzętnie go ukrywał, teraz, po latach, postanowił przerwać milczenie i powiedzieć cała prawdę o tym, jak to niegdyś na Śląsku tuszowano wypadki w kopalniach. Wszystko działo się na polecenie władz. Nic nie mogło wyjść na zewnątrz. Za przeciek płaciło się głową. Oto fragmenty relacji: - 28 września 1969 r. Druga w nocy. Wzywają z kopalni "1 Maja". Na dole sztygar doczołgał się ledwo do telefonu i krzyknął: "Ratujcie, ze mną jest trzech, nie wiem, co z resztą. Było nas czterdziestu. Ratujcie!". Podążamy w kłębach dymu. Wreszcie docieramy do miejsca zdarzenia. Jeden z poszkodowanych leży na przenośniku, już nie oddycha. Jest następny. Zastępowy ledwo wyczuwa puls. Bada stężenie czadem. Wynosi jedną dziesiąta procenta przy dopuszczalnym dwie tysięczne. Zastępowy wbrew przepisom zdejmuje własną maskę i przy jej pomocy wykonuje poszkodowanemu sztuczne oddychanie. My idziemy dalej. Pod ociosem spotkamy kolejnych górników, prawie wbitych w ścianę. Oczy w słup, mętne spojrzenia. Dajemy im maski, niektórzy ciągną tlen, inni w szoku szarpią nas, kopią, odtrącają pomoc. Uratowani opowiedzą nam później kolorowe wizje, otaczające ich ukwiecone łąki. Bo tak na ludzką psychikę działa czad. U wylotu ściany znów widzimy poszkodowanych. Jeden trzyma wąż wentylacyjny ze sprężonym powietrzem, co parę sekund podtykając pod nos któremuś ze skulonych kolegów. Dawkuje oddechy...