Szacuje się, że liczba Niemców, których wysłano wówczas koleją lub innymi środkami transportu na wschód, a także - po załamaniu się infrastruktury wskutek postępów niemieckiej ofensywy - zmuszono do udziału w wyczerpujących marszach śmierci, wynosiła 10 000 do 15 000 osób. Ofiary odwetów Wielu z nich nigdy nie dotarło do miejsc przeznaczenia położonych w głębi kraju. Panował chaos, a zaopatrzenie w żywność było niewystarczające. Poza tym Niemcom dawali się we znaki także eskortujący ich strażnicy oraz polska ludność cywilna. Ci pierwsi dopuszczali się aktów agresji, natomiast cywile często traktowali maszerujących w niewybredny sposób. Przepędzani Niemcy padali również ofiarą znajdujących się w odwrocie i doganiających ich oddziałów Wojska Polskiego. Żołnierze niekiedy wyładowywali całą swoją frustrację i wściekłość na tych bezbronnych cywilach. Ocalałym zapadła w pamięć zwłaszcza trauma związana z tak zwanym łowickim marszem śmierci. Tymczasem ci spośród Niemców, którzy postanowili zostać w swych ojczystych stronach, musieli żyć w obliczu nieustannego zagrożenia - w każdej chwili mogli zostać pobici, a ich domy splądrowane. Dopiero wkroczenie wojsk niemieckich przyniosło poprawę ich sytuacji. Relacja świadka i ofiary "W piątek, 1 września tego roku, około godziny 18 przed budynek filii niemieckiego Konsulatu Generalnego w Bydgoszczy zajechał samochód, w którym siedzieli bydgoski starosta Słuski wraz z funkcjonariuszami policji. Podczas gdy część policjantów obstawiła kordonem wyjścia z budynku, dwóch funkcjonariuszy przekazało mi zarządzenie starosty. Z dokumentu wynikało, że jestem internowany. Przewieziono mnie do dzielnicy Bleichfelde [Bielawy], do budynku byłego sierocińca, który został teraz zaadaptowany przez policję na punkt zborny. Gdy byłem przyjmowany, komisarz odebrał mi paszport wbrew moim protestom. Poza tym musiałem oddać wszystkie pieniądze, które miałem przy sobie, łącznie 6300 złotych. Przez całą noc trwało przyjmowanie aresztowanych reichsi volksdeutschów z Bydgoszczy i okolic. Moimi towarzyszami niedoli okazali się asystent Hinz i pracownica Gertrud Müller. Aż do popołudnia następnego dnia (2 września) przetrzymywano nas w pomieszczeniach sierocińca pod ścisłym nadzorem policji. W sobotę 2 września, około godziny 17.30 poprowadzono nas na duży dziedziniec budynku i podzielono na mniejsze grupy, przygotowując do wymarszu. Komisarz wydał rozkaz eskortującym nas Polakom, by załadowali broń. Następnie oświadczył nam, że ludzie z konwoju będą strzelać do każdego, kto będzie stawiał opór. Potem wyruszyliśmy w drogę. Z przyczyn czysto propagandowych poprowadzono nas przez miasto. Ponieważ tego dnia na Bydgoszcz zostały zrzucone bomby, atmosfera panująca w mieście była napięta. Podczas przemarszu mieszkańcy nie tylko traktowali nas obelżywie, lecz także rzucali w nas kamieniami. Niejednokrotnie dochodziło też do rękoczynów. Z uwagi na taki obrót sprawy policja uznała za stosowne, by przetrzymać nas tymczasowo na dziedzińcu bydgoskiego więzienia. Wtedy rozgoryczone tłumy usiłowały szturmem zdobyć budynek. Na szczęście bez rezultatu. W sobotę (2 września) o godzinie 23 ruszyliśmy dalej w kierunku Schulitz [Solca Kujawskiego] do Torunia. Maszerowaliśmy przez całą noc i cały dzień. Ponieważ w dzień był straszny upał, a my, internowani, taszczyliśmy ze sobą ciężkie walizki, wielu z nas miało poranione stopy. Starsi ludzie i kobiety tracili przytomność i padali z wycieńczenia. Ludzie z eskorty bili ich wtedy bez litości. W niedzielę, około godziny 22, po pięćdziesięciotrzykilometrowym marszu dotarliśmy wreszcie do Torunia. Tutaj dołączyli do nas internowani z powiatów świeckiego, grudziądzkiego i chełmińskiego, a także z samego Torunia. W nocy pomaszerowaliśmy z powrotem przez most na Wiśle. Minęliśmy zabudowania dworca kolejowego i skierowaliśmy się na południe w stronę kompleksu budynków, które miały posłużyć dużej rzeszy internowanych za noclegownię. Ponieważ chodziło o około 6000 osób, w pomieszczeniach brakowało dla nas miejsca. Z Torunia wyruszyliśmy do Ciechocinka, małej miejscowości uzdrowiskowej. Tutaj zadbano o nas przynajmniej pod tym względem, że internowanym zapewniono godziwe miejsce do przenocowania. Następnego dnia (5 września) pomaszerowaliśmy w kierunku Nieszawy. Za namową idącego z nami bydgoskiego lekarza dr. Staemmlera komendant policji zezwolił nam, byśmy własnym sumptem kupili chleb. Dopiero od 6 września dowódca transportu zabiegał w urzędzie wojskowym o chleb dla internowanych, których liczba urosła tymczasem do około 8000. Otrzymywaliśmy odtąd trochę chleba, który krojono na cztery części, każda z nich przypadała na czwórkę osób maszerujących w jednym szeregu. W tych forsownych marszach pędzono nas przez Włocławek do Kutna i dalej, w kierunku Łowicza. Każdy z nas doskonale zdawał sobie sprawę, że pozostających w tyle czeka pewna śmierć. Poza tym było dla nas jasne, że polskie władze każą nam kontynuować wyczerpujące marsze z zamiarem wyniszczenia jak największej liczby Niemców poprzez wycieńczenie. Każdy, kto przeżyłby mimo to, i tak miał zostać zabity w obozie pod Pińskiem. Wskutek trudów marszu, niedożywienia i nalotów bombowych niektórzy z internowanych dostawali pomieszania zmysłów. 9 września, w niedzielę wieczorem, stan internowanych był tak poważny, że nie mogli już dalej maszerować z powodu osłabienia lub poranionych stóp. Tymczasem każdy z nas musiał się liczyć z tym, iż w przypadku odmowy udziału w dalszym marszu, może zostać rozstrzelany przez policję.