Korespondencja własna z Libanu Syryjska wojna domowa wypędziła z domów jedenaście milionów ludzi - blisko połowę populacji tego kraju z 2011 roku. Sześć milionów to uchodźcy wewnętrzni, cztery miliony siedemset tysięcy osób zdecydowało się uciec z kraju. Dwa miliony sześćset tysięcy trafiło do Turcji, milion dwieście tysięcy do Libanu, Jordania i Irak (ten ostatni sam ogarnięty krwawą wojną z Państwem Islamskim) przyjęły kolejno sześćset czterdzieści i dwieście pięćdziesiąt tysięcy Syryjczyków. W ubiegłym roku kilkaset tysięcy spośród wszystkich tych uchodźców postanowiło ruszyć dalej - do Europy. W 2016 roku ma być ich jeszcze więcej - niektóre szacunki mówią o milionie zdesperowanych syryjskich obywateli, którzy mają już dość czekania "w pobliżu" na koniec konfliktu. Stracone pokolenie Rodzina Saady wciąż planuje zostać na libańsko-syryjskim pograniczu, ale Abdel, uchodźca z Homsu, mówi wprost: - Wiosną, jak tylko morze będzie spokojniejsze, ruszam do Turcji, a stamtąd do Europy. Przeraża mnie ta deklaracja - na kanapie, obok czterdziestolatka, siedzi trójka jego dzieci. Najstarszy Mohammad ma zaledwie 9 lat, najmłodsza, Hanin, nieco ponad pięć. Druga z dziewczynek, Tasmin, jest lekko upośledzona i choć skończyła 7 lat, zachowuje się bardziej niedojrzale niż siostra. - Chcesz ryzykować ich życie? - pytam, mając przed oczami zdjęcie martwego syryjskiego chłopca, którego latem zeszłego roku morze wyrzuciło na plaży w tureckim Bodrum. - A co nam zostało? - mężczyzna wbija wzrok w podłogę. Widać, że po czterech latach przymusowej emigracji jest już psychicznie wyczerpany. Zasobny niegdyś sklepikarz dziś utrzymuje dzieci z dorywczych robót i dzięki wsparciu organizacji humanitarnych. Gdy idzie do pracy - zwykle jako tragarz, bo w Trypolisie nic lepszego nie jest w stanie znaleźć - obowiązki głowy rodziny przejmuje Muhammad. To dlatego chłopiec nie chodzi do szkoły, choć libańskie władze stwarzają Syryjczykom możliwość nauki na podstawowym poziomie. - Takich dzieci wśród uchodźców, będących poza systemem edukacji, jest już dwieście dwadzieścia tysięcy - wyjaśni mi później Piotr Stopka, do niedawna szef misji humanitarnej Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) w Libanie. - Mówi się wręcz o całym "straconym pokoleniu". Przyglądam się Muhammadowi, który z pasją rozgryza kolejne funkcje mojego aparatu fotograficznego. Jestem pewien, że byłby z niego niezły uczeń. - A gdzie jest matka dzieci? - dopytuję. Abdel zasępia się jeszcze bardziej. - Wróciła do Syrii - mówi. - Miała dość życia tutaj. Mężczyzna nie ukrywa, że w jego związku zdarzył się kryzys, który spowodował odejście kobiety. "Wojna nas zmieniła..." - tłumaczy, choć trudno oprzeć się wrażeniu, że winą obarcza przede wszystkim małżonkę. Nie zamierza pójść jej śladem - dla Abdela Syria jest stracona. - Gdyby żona wróciła, moglibyśmy raz jeszcze spróbować ułożyć sobie życie tu, w Libanie - deklaruje. - Ale skoro to niemożliwe, muszę szukać dla siebie i dzieci lepszej przyszłości gdzie indziej. Ta historia pokazuje, jak różne mogą być doświadczenia, które przesądzają o decyzji, by uciekać do Europy. Jednak bez względu na tę różnorodność, motyw pozostaje jeden - materialny. I dlatego wymarzonym celem wędrówki uciekinierów są najbogatsze na kontynencie Niemcy, kraje Skandynawii czy Wielka Brytania. - Odpowiednie działania mogłyby tę ludzką falę ograniczyć - twierdzi tymczasem Wojciech Wilk, prezes PCPM. - Trzeba tylko przekierować strumienie pieniędzy - dodaje. - 330 euro zasiłku, jakie otrzymuje uchodźca w Niemczech, wystarczyłoby na zapewnienie kompleksowej pomocy humanitarnej ośmiu Syryjczykom w Libanie. Osiem osób nie musiałoby każdego dnia zmagać się z widmem głodu i bezdomności. Miałoby zatem minimalny komfort, który bez wątpienia zwiększałby determinację, by przeczekać wojnę w pobliżu Syrii. O tym, że konieczności reorientacji polityki europejskich rządów wobec uchodźców jest palącym problemem, świadczą najświeższe statystyki. Tylko przez dwa pierwsze miesiące bieżącego roku na greckich plażach wylądowało już ponad sto czterdzieści tysięcy "boat people". A "sezon" - z uwagi na sztormową pogodę w basenie Morza Śródziemnego - jeszcze się na dobre nie zaczął... Zabił tak po prostu Lecz nie wszyscy Syryjczycy wybierają drogę nielegalnej ucieczki. Ayman i Noha, małżeństwo trzydziestolatków z dwiema córkami, niedawno złożyli wniosek o objęcie programem migracyjnym w ambasadzie Nowej Zelandii w Libanie. Rozmowy z urzędnikami dały im nadzieję na pozytywne rozpatrzenie prośby. Optymizm pary mocno kontrastuje z zagrzybioną i wilgotną sutereną gdzieś w Trypolisie, która stanowi ich tymczasowe lokum. - Ponad trzy lata temu wyszedłem z pięknie umeblowanego domu, teraz śpię na materacu w piwnicy - mówi Ayman. - Ale to niebawem się skończy - na twarzy Syryjczyka pojawia się uśmiech. W owym "to" zawiera się całe pasmo nieszczęść. Ayman jeszcze przed wojną, na skutek upadku z dużej wysokości, miał problemy ze wzrokiem. Gdy w rodzinnym Homs wybuchły walki, pech znów upomniał się o Syryjczyka. Stał zbyt blisko miejsca, w którym eksplodował artyleryjski pocisk - niesione falą uderzeniową piach i drobne kamyki uszkodziły mu siatkówkę i rogówkę w obu oczach. - Na jedno oko nie widziałem już wcale, na drugie bardzo słabo - opowiada. W takim stanie przedostał się do Libanu. Brat, który również uciekł z Syrii, znalazł mu pracę na targowisku. Któregoś wieczoru, przy rozładunku, na poły ślepy Ayman potknął się i uderzył głową w wystający z ziemi pręt. - Oka nie przebił, ale to był koniec mojego widzenia - wspomina. Ayman przestał pracować, dług jego rodziny zaczął lawinowo rosnąć. Z takim problemem zmaga się większość uchodźców. Z danych UNHCR wynika, że pod koniec 2015 roku przeciętna syryjska rodzina miała niespłacone zobowiązania w wysokości niemal 900 dolarów - głównie wobec libańskich sklepikarzy dających jedzenie "na krechę". Małżeństwo z Homs było w jeszcze trudniejszej sytuacji - ich dług wynosił trzy tysiące dolarów. Na domiar złego w ranę mężczyzny wdała się infekcja, leki, które miały jej zapobiec, nie pomagały. Wtedy - po wielu dniach leżenia z poczuciem narastającej bezużyteczności - Ayman postanowił użyć lekarstw w innym celu. Niedoszły samobójca trafił do libańskiego szpitala. Tak znalazł się w kręgu zainteresowań organizacji humanitarnych, w tym PCPM, które do dziś opłaca połowę czynszu za zajmowane przez rodzinę lokum. Kilka miesięcy temu Syryjczyk przeszedł operację, która częściowo przywróciła mu wzrok w jednym oku, niebawem lekarze zajmą się drugim. - Wraca do nas stary Ayman - Noha uśmiecha się od ucha do ucha. - A wy nie zamierzacie wracać do Syrii? - korzystam z okazji, by zadać to pytanie. Ayman wzdycha. - Tam nikt nie boi się boga - mówi. - A ludzie traktują się gorzej niż zwierzęta. Ojciec miał 57 lat, wojsko pobiło go na śmierć, nie wiadomo za co. Inny krewny, staruszek o lasce, szedł sobie ulicą i zabił go snajper. Tak po prostu. "Spotkanie z Tobą to moje życie" Śmierć męża Maniji wyglądała zwyczajniej, ale i ona miała związek z wojną. Josef zmarł w szpitalu w Hasace 23 września 2014 roku na powikłania po zawale serca. Bezpośrednią przyczyną ataku był silny stres. - Do sklepu warzywnego, który prowadził mąż, przyszli szabrownicy - opowiada Manija. - Pełno ich wtedy było w mieście. Zabrali zawartość sejfu - po raz kolejny w ostatnich tygodniach. Josef miał już dość... - 50-letnia kobieta kręci głową, przymykając wilgotne oczy. - W tym czasie w Hasace panował potworny chaos, zaledwie pięć minut jazdy autem od naszego domu zaczynały się pozycje Państwa Islamskiego. Wezwałam karetkę, ale ta przyjechała dopiero po godzinie. A gdy wreszcie dotarła do szpitala, cała dzielnica straciła zasilanie. Męża nie dało się uratować... - Manija milknie na dłuższą chwilę. Później pokaże mi liścik - kilka starannie zapisanych zdań po arabsku - zaczynający się od wyznania: "Spotkanie z Tobą to moje życie, rozstanie z Tobą to moja śmierć". - Josef zajął się handlem po wybuchu wojny, gdy z przedsiębiorstwa, gdzie pracował, wycofali się zachodni inwestorzy. Wcześniej, będąc inżynierem w firmie naftowej, często wyjeżdżał w delegacje. Wówczas zostawiał mi takie karteczki - powie. Nie mam wątpliwości, że Maniję i Josefa łączyła wielka miłość. Jej owoce - 11-letni George i 9-letni Carlos - są teraz przy matce, w Bejrucie. W dwuizbowym mieszkanku, nadbudowanym na dachu zamieszkałego przez chrześcijan budynku. Dawna nauczycielka WF-u - z pochodzenia Asyryjka - również należy do tej wspólnoty. Wedle wymogów naszego rządu, to właśnie tacy jak ona - syryjscy chrześcijanie - mieliby największe szanse trafić do Polski w ramach programu relokacji uchodźców. Lecz Manija ma inne plany - dzięki pomocy jednego z protestanckich kościołów niebawem dołączy do swoich krewnych, od lat zamieszkałych w Kanadzie. - Chodzi o chłopców, tam będą mieli normalne życie - Manija z troską spogląda na dzieci. - Pani dom w Syrii został zniszczony? - usiłuję ustalić. - Nie - słyszę. - Sprzedała go pani przed wyjazdem do Libanu? - dopytuję. - Nie - ta odpowiedź mnie zaskakuje. Domy dużej części syryjskich uchodźców legły gruzach, sporo uciekinierów przed opuszczeniem kraju zdecydowało się sprzedać nieruchomości (i inne elementy majątku) mimo dramatycznie zaniżonych cen. Swoją drogą oznacza to, że jest w Syrii grupa, która wykorzystuje masowy exodus do powiększania stanu posiadania. Te osoby i podmioty sporo ryzykują, ale gdy wojna wreszcie się skończy, zaczną odcinać kupony od swoich inwestycji. - Nie sprzedałam - piękna, ciemnowłosa kobieta uśmiecha się lekko. - Po prostu zamknęłam drzwi i wyszłam. - Wciąż myśli pani o powrocie - bardziej stwierdzam niż pytam. Asyryjka kiwa głową. - Będzie jak bóg chce - mówi. - Ale oddałabym wiele, by móc zamieszkać blisko grobu męża. Marcin Ogdowski