Na ten właściwie bardzo kameralny obraz spadł deszcz nagród: FIPRESCI na MFF w Wenecji, Grand Prix na MFF w Prades, Nagroda Krytyki na MFF w Panamie, nominacja do Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego. W Polsce wyświetlano go jednak w aurze skandalu. Zarzucano mu snobizm i powierzchowność, nie spodobał się Władysławowi Gomułce, zaś według Episkopatu "Nóż w wodzie" miał "wyraźną tendencję do usprawiedliwiania wolnej miłości". Zygmunt Malanowicz występował w filmie Romana Polańskiego jeszcze jako student. Charakteryzowała go jasna czupryna. Jak mówi, na pomysł, aby zrobić z niego "świńskiego" blondyna, wpadł sam reżyser. - Taka była wtedy moda i taką miał wizję - stwierdza. - Potem, bodaj po roku, sam się zastanawiał i do końca nie wiedział, dlaczego kazał mi się ufarbować. Po zakończeniu zdjęć szybko wróciłem do naturalnej barwy. Jak mówi, "Nóż w wodzie" nigdy się nie zestarzeje. - Bo zawsze, w każdej epoce, w każdym czasie, charaktery ludzkie się ścierają i walczą o prymat - dodaje. Dzisiaj jego włosy są już siwe, ale czupryna wciąż bujna. Chodzi powoli, utyka. - Mam skręconą nogę - wyjaśnia. - Założono mi specjalną obręcz. Okazuje się, że do utrudniającej chodzenie dolegliwości przysłużyły się koty aktora. - Do najcięższych urazów dochodzi najczęściej właśnie w domu - zauważa. - Bo tam człowiek czuje się zazwyczaj bezpiecznie i po prostu nie uważa. Na uwagę, że nie widać go w polskim kinie od co najmniej kilkunastu lat, odpowiada: - To się stało po polskiej transformacji. Wówczas zakończyło się wiele artystycznych życiorysów. Aktor zauważa, że nie rozumie tej zawieruchy totalnej negacji tego, co było przedtem, że wszystko było niegodne. - Bo my w tej niegodności żyliśmy - podkreśla. - Ale z tego właśnie powodu narodziły się dziwne historie. I że nie mamy już np. Violetty Villas, a panią Dodę. Bo pani Doda ma prawo do kariery, do rozwoju talentu, ale myślę, że najważniejszy jest poziom. Tego, niestety, brakuje. Zdaniem mojego rozmówcy, w odrodzonej Polsce zrodziła się propaganda sukcesu na wzór amerykański. - Pojawiło się przekonanie, że to jedynie słuszna droga - mówi. - I każdy musi na to pracować. Ale w jaki sposób? Co jest normą? Ile człowiek musi spalić energii, aby ten sukces osiągnąć? I tu pojawia się pojęcie wartości. Tylko pytanie, jakiej? Bo co jest wartością? Będąc kiedyś w Nowym Jorku, zauważyłem na Brooklynie wielki baner z napisem: "Dolar to jest marzenie". Pochodzi z Wileńszczyzny. Ma dwie starsze siostry. Ojciec był w AK. Nie wrócił. Kiedy miał sześć lat, przyjechał do Polski. W tzw. drugim transporcie w ramach repatriacji. Z matką i siostrami osiedlili się na Warmii. Szkołę podstawową i średnią skończył w Olsztynie. Już jako mały chłopiec było oczarowany teatrem. Ale wcześniej było kino. To ono, jak mówi, stało się jego pierwszym i wielkim doznaniem. - Zafascynowało mnie absolutnie - opowiada. - Ruch na ekranie, to, że człowiek w tym jakby uczestniczy. Stałem się kinomanem. Chodziłem na niedzielne poranki, bo były tanie. Co ciekawe, królowały wówczas nie tylko filmy radzieckie, ale i amerykańskie. Miłość do teatru przyszła nieco później. W rodzinie wpływ na to miała siostra ojca, Maria Malanowicz-Niedzielska, żona byłego posła, który subsydiował teatry ludowe. Była aktorką. - Bardzo utalentowaną - dodaje. - Grała w teatrze razem z Juliuszem Osterwą. Zaczął chodzić do olsztyńskiego teatru. Ale tam, jak podkreśla, interesowało go coś innego niż pozostałych widzów. - Coś, co było niesprecyzowane - tłumaczy. - Miałem uczucie, pragnienie, aby być jednym z tych, którzy tam występowali. Najbardziej fascynowała mnie scenografia i kostiumy. Wtedy na scenie królowała klasyka. To była fascynacja wzrokowa. A potem, z dorastaniem, pogląd na teatr, na literaturę zaczął się krystalizować. Więcej czytałem, częściej bywałem w teatrze. Stąd późniejsza decyzja. Dojrzała, absolutna. Wiedziałem, czego chcę. Jeszcze będąc w szkole średniej, próbował zdawać egzaminy do szkół aktorskich w Warszawie i Krakowie. Niestety, bez powodzenia. Po maturze postanowił zatem spróbować w Łodzi. - I dostałem się za pierwszym razem - opowiada. - To był okres fuzji szkoły teatralnej ze szkołą filmową. Jej rektorem został prof. Jerzy Toeplitz. Na roku było nas 36. Niestety, większa część się wykruszyła i do dyplomu wytrwało zaledwie 13 osób. Na początku studiów zagrał niewielką rolę ucznia w filmie Stanisława Różewicza "Miejsce na ziemi" oraz w etiudzie. Ale na trzecim roku wystąpił już u Polańskiego. - Zrobiłem ten film w wakacje - mówi z uśmiechem. - W innym przypadku nie miałbym czasu. "Nóż w wodzie" realizowano na Mazurach. Wszystkim wydawało się, że skoro to taki kameralny film, to pewnie będzie go łatwo zrobić. - Nie przewidzieliśmy jednak kaprysów pogody - tłumaczy. - Musieliśmy nabrać pokory wobec natury. Były spore opóźnienia w zdjęciach. Wówczas obowiązywała norma 30 metrów ekranowych dziennie. Ekranowych, nie bieżących. Należało zatem nakręcić znacznie więcej. A my czasem schodziliśmy z planu z trzema metrami ekranowymi. Mówi, że rola w filmie Romana Polańskiego nie była łatwa, choć nie analizował jej pod kątem stopnia trudności. - W ogóle daleki byłem od wszelakich analiz - zaznacza. - Ważne było, jak mam się zachować, starałem się poszukiwać pewnej prawdy. Bo trudno było mówić wtedy o jakiejkolwiek sztuce aktorskiej. W "Nożu w wodzie" Zygmunt Malanowicz mówił głosem samego reżysera, Romana Polańskiego.