Tymczasem jest już godzina ósma wieczorem i nic się nie dzieje. Nikt nie zrywa ukraińskich flag, po ulicach nie jeżdżą roztrąbione samochody z rusińskimi proporczykami. Nie ma śladu wojska na ulicach. Nawet milicjantów niespecjalnie wielu. Ot, zwykły dzień. Razem ze Stepanem Aczem, rusińskim działaczem, stoimy pod położoną w centrum Użhorodu - stolicy regionu - nową, gigantyczną prawosławną cerkwią. Czekamy na popa Dymitra Sidora, duchowego przywódcę Rusinów. - Co z tą waszą dzisiejszą niepodległością? - pytam pana Acza. - Dzień się jeszcze nie skończył - nadrabia miną pan Acz. Ale wygląda na to, że i on chciałby wiedzieć coś więcej. Wreszcie na przycerkiewne podwórze wjeżdża czarny mercedes. Postawny, brodaty ksiądz Dymitr - na Zakarpaciu znany po prostu jako "pop Sidor" - wysiada z samochodu. Z klasycznym "popim image'm" łączy Dymitra Sidora wyłącznie broda. Nie jest jednak stereotypowo zmierzwona, wystrzępiona, patriarsza - pop Sidor pieczołowicie i elegancko ją przystrzyga. Spodziewałem się czarnej, długiej do ziemi sukni - a mam przed sobą postawnego dżentelmena w czarnym płaszczu, gustownym swetrze, koszuli i krawacie. Pop Dymitr Sidor zaprasza nas do przykościelnej świetlicy. Już od progu narzeka na ukraińskie służby bezpieczeństwa - od czasu postanowienia o ogłoszeniu niepodległości nie dają mu spokoju. Ksiądz rzuca na stół wezwania na przesłuchanie. - To już czwarte. A w piątek mam znowu przyjść. Po raz piąty - mówi. - O co pytają? - O głupoty - macha ręką pop Sidor. Przemawia mocno, głośno, jakby kazał w cerkwi. - Siedzimy przez pięć godzin i gadamy o niczym. Czekają chyba, aż się z czymś wygadam, aż coś palnę. Chodzi o to, żeby później móc powiedzieć mediom, że "Sidora pięć razy po pięć godzin przesłuchiwały służby bezpieczeństwa". Chodzi o to, by sprawić wrażenie, że jestem niebezpiecznym przestępcą. Ukraińskie służby interesują się Dymitrem Sidorem z tego powodu, że jest pop Dymitr duchowym liderem ruchu niepodległościowego Rusi Zakarpackiej. Ukraińcy uznają ruch za zagrażający stabilności ich państwa. Twierdzą, że za Rusinami stoi Moskwa, której zależy na szerzeniu zamętu w aspirującej do NATO i Unii Europejskiej Ukrainie. Podejrzewają, że rusiński ruch jest tym samym, co separatystyczny ruch na Krymie, w Odessie, we wschodniej, rosyjskojęzycznej Ukrainie - rosyjską zegarową bombą podłożoną pod prozachodni, ukraiński rząd. Ksiądz Dymitr zaprzecza temu wszystkiemu. - Nie dostajemy od Rosjan nic, żadnych pieniędzy, żadnego wsparcia - twierdzi. Za chwilę przyznaje jednak, że niektóre akcje organizowane były przy wsparciu aktywistów z Odessy i Krymu. - Ale Rosja daleko - wtrąca pan Asz. - Tutaj nie będzie takiej samej sytuacji, jak w Osetii i Abchazji. Tutaj Europa. Rzeczywiście. Ruś Zakarpacka, przez setki lat związana z Węgrami, a przed II wojną światową z Czechosłowacką, to na tle Ukrainy ewenement. Architektura tutejszych miast ma więcej wspólnego z architekturą słowackich Koszyc czy węgierskiego Miszkolca, niż choćby Lwowa, nie wspominając już o Dniepropietrowsku czy Charkowie. W regionie mieszka sporo Węgrów. Sami Rusini demonstracyjnie ignorują obowiązujący na Ukrainie czas wschodnioeuropejski i zegarki ustawiają według czasu środkoweuropejskiego, według którego liczono tutaj czas przed wojną. Pop Sidor podkreśla zresztą europejską pracowitość Rusinów. Mimo to deklaruje gotowość bycia z Ukraińcami w jednym państwie, byleby tylko Ukraina dała Rusi Zakarpackiej autonomię. - Cały dochód regionu idzie do Kijowa - twierdzi. - Pieniądze, które przysyłają rodzinom Rusini pracujący za granicą, są kilkanaście razy większe, niż wynosi budżet Zakarpacia. A przecież wystarczy, by większość z tego, co wypracowujemy, zostało w prowincji. My nie jesteśmy separatystami. Chcemy nadal funkcjonować w tym państwie. Ale na równych prawach, nie jako wyzyskiwany region.