- Musisz jeździć, rozumiesz! Musisz! - mówił uniesionym głosem wyraźnie zdenerwowany podoficer. Siedzący przed nim szeregowy kręcił głową, widać było, że mimo powrotu do bazy jeszcze nie doszedł do siebie. Kilka godzin wcześniej, na "ajdiku" [IED, minie pułapce - dop. red], zginął jego kolega, a kilku innych zostało rannych. I on i ja byliśmy w tym samym konwoju. I obydwaj mieliśmy szczęście - to nie nasze Rosomaki wjechały na minę. Jednak radość z ocalonego życia szybko ustąpiła innemu uczuciu - lękowi przed kolejnym wyjazdem w nieznane. - Kurwa, jak przestaniemy jeździć, to wlezą nam na mury, rozumiesz! - grzmiał tymczasem podoficer. W oddali - jak to często miało miejsce we wrześniu 2009 roku - odezwało się polskie działko Zu-23, dokładając sytuacji dodatkowego dramatyzmu. Kilka dni później nie mogłem zasnąć, myślami wracając do sytuacji, której byłem świadkiem w Giro. Nad ranem - po raz pierwszy od wspomnianego ataku - znów miałem wsiąść w Rosomaka i wyjechać z bazy. W łeb wzięło całe dotychczasowe doświadczenie i opanowanie - bałem się jak diabli. Ostatecznie przemogłem własną słabość, choć napięcia, jakie towarzyszy oczekiwaniu na eksplozję IED, nie udało mi się pozbyć. Z tym większym szacunkiem patrzyłem na żołnierzy, którzy zmagali się z nim na co dzień. Zwłaszcza, że owo napięcie nie było jedynym ich wyzwaniem - że powodów do lęku na wojnie nie brakuje... * * * Zgnieciona ulotka leżała między barakami - nie miałem pojęcia, czy ktoś ją wyrzucił, czy zwyczajnie zgubił. Nazwa leku od razu przykuła mój wzrok - gdy swego czasu kompletowałem wyjazdową apteczkę, doradzono mi, bym znalazł miejsce i dla takiego specyfiku. Mniejsza o nazwę, na ulotce zaś stało: "Preparat (...) wykazuje działanie przeciwlękowe, zmniejszające napięcie mięśni szkieletowych, uspokajające, nasenne i przeciwdrgawkowe. Stosuje się w krótkotrwałych stanach lęku i niepokoju". "Właściwy środek, we właściwym miejscu..." - taka myśl przemknęła mi przez głowę. W prywatnych rozmowach z żołnierzami czasami zdarzały się wyznania o stosowaniu "tablet" i "prochów", zwłaszcza po akcjach, w których ktoś zginął bądź został ranny. Nie wiem jednak, ilu żołnierzy ratuje się za pomocą tego rodzaju farmakologii. Słyszałem za to o innych sposobach na redukcję lęku. - Przez całą noc mam włączoną w kampie lampkę - przyznał mi kiedyś kolega-oficer. - Wiem, że światło nie zatrzyma rakiety czy granatu i jak coś ma, to i tak spadnie mi na łeb. Ale bez tego nie zasnę. Gdy to opowiadał, przypomniałem sobie historię sprzed kilku lat - gdy z osłabioną po urazie lewą ręką pojechałem do Afganistanu. Przed jednym z patroli wsiadłem do Hummera, którym miałem jechać - na niewdzięcznym miejscu za kierowcą - by przetrenować możliwość szybkiego opuszczenia pojazdu. I co się okazało? Że nie mam siły otworzyć drzwi. Natrętne poczucie lęku, które mnie wówczas dopadło, długo nie chciało ustąpić... Historia z lampką miała swój ciąg dalszy. Gdy zacytowałem ją na swoim blogu, posypały się niewybredne komentarze na temat "wydyganego" wojaka. Tak to już bywa, że łatwo wyśmiewa się czyjeś słabości, samemu siedząc w domowym zaciszu. Mniejsza jednak o to - w dyskusji, na szczęście, nie zabrakło również głosów rozsądku, a wśród nich opinii szczególnie celnie odnoszącej się do lęku przed ostrzałami. "Ostrzał nękający wcale nie musi być celny" - pisał jeden z żołnierzy. "Musi być nieregularny, przypadkowy i oczekiwany. Ma nie pozwolić przeciwnikowi się zrelaksować, pokazać mu, że nie jest bezpieczny nawet we własnej bazie-zastępczym domu. Właśnie to jest to jest jego głównym celem. (...) Nie mówiąc już o stresie, gdy czeka się na ostrzał. 'Będzie dziś? Nie będzie? Wczoraj był o 17.00. Ale trzy dni temu pukali w porze obiadu'. To czekanie na chwilę, gdy już się zacznie, zawsze jest obecne, niezależnie od tego, jak twardy jesteś, czym zajmiesz ręce i umysł. Możesz je przytłumić, ale zawsze w końcu przebije się do świadomości. I to odprężenie, gdy już jest po wszystkim. Gdy myśli się, że dziś już nie będą 'pukać'... Takie ciągłe napięcie i chwile odprężenia powodują zmęczenie, a od tego już tylko krok do załamania". Zostawmy na chwilę bazę. - Boje się przed każdym wyjazdem - zwierzał mi się jesienią 2010 roku jeden z "ganerów". - Potem nie jest źle, wiesz, adrenalina, napięcie. Ale po powrocie często dopadają mnie dreszcze... - Jeden z moich kumpli stracił nogę, inny wrócił do Polski częściowo sparaliżowany. Są chwile, kiedy nie mogę przestać o tym myśleć. Robię swoje, ale w duchu proszę Boga o jedno - jak już mają mnie odjebać, to na amen. Przeraża mnie myśl o kalectwie - mówił inny żołnierz. Lęk sam w sobie - jeśli nie jest stanem długotrwałym - nie jest zły. Na wojnie pozwala mieć oczy i uszy dookoła głowy. Gorzej, gdy pojawia się strach, wywołany konkretnym zagrożeniem. Widziałem żołnierza, który ze strachu właśnie wywalił kilka magazynków od beryla do opuszczonej chaty. Gdyby nie koledzy, później nie miałby czym walczyć. Innego, który po powrocie z akcji - z głośnym "pierdolę to!"- trzasnął hełmem o ziemię, a później złożył podanie o rotację. Sam, kiedyś, nie byłem w stanie wyjść z Rosomaka - czułem, jakby mi ktoś przyspawał stopy do podłogi pojazdu... "Strach odczuwa każdy, ale najgorzej mają ci, którzy myślą o tym przez cały czas" - napisał mi kiedyś jeden z "misjonarzy". "Na początku siedzą w pobliżu kamizelki i hełmu, później spędzają większość czasu w pobliżu schronu albo w betonowych budynkach. A jeśli któraś rakieta spadnie na bazę i kogoś uszkodzi, to już w ogóle ze schronu nie wychodzą. Pół biedy, jak napiszą kwit i się zrotują, ale gorzej, gdy planują przetrwać do końca misji w schronie". - To dlatego przygotowania do misji trwają niemal cały rok - przekonywał mnie swego czasu jeden z oficerów. - Chodzi o wyrobienie nawyku działania bez względu na okoliczności. Jednych udaje się "odczulić", innych nie do końca... Ale czy rzeczywiście w warunkach poligonowych - gdzie trzeba zachować wszystkie możliwe warunki bezpieczeństwa - da się w wystarczający sposób przygotować żołnierzy? Chyba niekoniecznie... A nawet jeśli zastosujemy maksymalnie dużą dozę realizmu, ostateczna weryfikacja tych umiejętności i tak następuje dopiero na polu walki. * * * To, co dzieje się "na teatrze" - jak wedle wojskowej nomenklatury nazywa się region, w którym prowadzone są operacje wojenne - nigdy nie pozostaje bez wpływu na psychikę żołnierzy. Można by o tym wiele napisać, odwołując się do profesjonalnych opracować, ja wolę jednak żywą opowieść. "Pamiętam, że na pierwszej misji w Iraku widok spalonego ciała zamachowca-samobójcy, czy też innych zwłok, których notabene było wiele w przydrożnych rowach, budził we mnie wstręt, obrzydzenie, a w nocy powodował koszmary i pobudki" - wspominał na blogu wielokrotny misjonarz. "Teraz spoglądam na to, jak na coś całkiem normalnego, codziennego, nie odczuwam jakiś negatywnych wrażeń. Po prostu stało się i już. Smutne to, ale prawdziwe. To wojna powoduje w nas takie, a nie inne zachowania. To przez nią powoli stajemy się 'cyborgami', którzy mają zadanie do wykonania i tylko na nim się skupiają. To za jej sprawą cała otoczka, ze wszystkimi negatywnymi dla zwykłego człowieka aspektami, gdzieś się wytraca". "Oczywiście, w domowym zaciszu, wśród naszych ukochanych, jesteśmy jak najbardziej normalnymi ludźmi" - zapewniał ów wojskowy. "Ale odczuwa się to, że nie jesteśmy już tacy, jak dawniej, kiedy widząc w telewizji ciała ludzi na przykład po trzęsieniu ziemi, odwracaliśmy głowy i zastanawialiśmy się, dlaczego to się stało?". Cóż, znieczulica to rodzaj zawodowej choroby. Smutne, ale pół biedy, gdy kończy się "tylko" na tym. * * * "Dlaczego on mnie bije!?" - taki tytuł nosił mail, którego otrzymałem na początku 2010 roku od żony żołnierza jednej z poprzednich zmian. Nie opublikowałem go wówczas na blogu, choć z taką intencją został do mnie wysłany - miał być przestrogą dla innych kobiet, których mężczyźni wracali z afgańskiej wojny. Jesienią tego samego roku żałowałem, że wcześniej zabrakło mi wyobraźni, i że sprawę uznałem za zbyt intymną. Stało się to po tym, jak inna partnerka wojskowego poskarżyła mi się w sposób, który brzmiał niemal tak samo, jak pierwsze zdania wspomnianego listu: "Wrócił i jakby mnie nie zauważał. Znika na całe wieczory, wybierając towarzystwo kumpli z jednostki. W domu pojawia się nad ranem, skacowany. (...) Gdy go spytałam, czy ma jakiś problem i jak mogę mu pomóc, zaperzył się i stwierdził, że wszystko jest ok. Po prostu, potrzebuje teraz towarzystwa kumpli". Sześć lat wcześniej, wiosną 2004 roku, gdy do kraju wrócili już żołnierze pierwszej irackiej zmiany, funkcjonujące dotąd w cieplarnianych warunkach wojsko zetknęło się z problemem PTSD . Zainteresowany zagadnieniem, udałem się wówczas do Ciechocinka - niewielkiej miejscowości uzdrowiskowej na Kujawach - gdzie znajdował się wojskowy szpital rehabilitacyjny. Poznałem tam świetnego psychologa, doktora Zbigniewa Łąkowskiego, który opiekował się kilkoma żołnierzami. To od niego dowiedziałem się, że zaprzeczenie to postawa charakterystyczna dla pierwszej fazy wojennej traumy. I że na tym etapie o diagnozę może się pokusić jedynie wykwalifikowany psycholog lub psychiatra. Lecz później jest już coraz gorzej - choroba obnaża swoją postać, stając się widoczna także dla laików. W fazie drugiej weteran odwraca się od rodziny - coraz później wraca do domu, byle tylko jak najwięcej czasu spędzić z kolegami, którzy dzielili z nim te same wojenne doświadczenia. Chcesz dowiedzieć się więcej na temat misji w Afganistanie? Wejdź na blog Marcina Ogdowskiego "zAfganistanu.pl"!