"Motory rewolucji" to zbiór reportaży. Autor odwiedził punkty zapalne: Ukrainę, Egipt, Syrię, Czeczenię. Rozmawiał z bohaterami na kijowskim Majdanie, kairskim placu Tahrir czy w ostrzeliwanych przez żołnierzy Baszszara al-Asada syryjskich wioskach. Szukał buntowników sprzeciwiających się rządom satrapów - ludzi niepokornych, przelewających krew w obronie swoich praw. Dariusz Jaroń, Interia: Co fascynuje cię w tytułowych "motorach rewolucji"? Grzegorz Szymanik: - Jestem z rocznika ’85. Rewolucja solidarnościowa i wydarzenia okrągłego stołu przemknęły gdzieś obok mnie, kiedy byłem dzieckiem. Mój ojciec rozwieszał plakaty z Wałęsa, a ja ledwie tego liznąłem. Wychowałem się w małej miejscowości, gdzie nic się nie działo... - Interesują mnie momenty, kiedy świat wrze. Ciągnie mnie tam, chcę jechać i dowiedzieć się: co się naprawdę dzieje? Zawsze chciałem się buntować. Bunt stwarza człowieka, jest istotą człowieczeństwa. Uważam za bardzo ważne dać głos tym, którzy się buntują. Ważne dla czytelnika, żeby dowiedział się, co naprawdę się dzieje. Ważne także dla zbuntowanych, bo ich głos często jest uciszany, tam na miejscu. Buntowałeś się jako nastolatek? - Nie miałem okazji, bo rodzice na wszystko mi pozwalali. Co najwyżej próbowałem słuchać muzyki punk. Zacząłem szukać tego buntu w innych. Człowiek zbuntowany już sam w sobie jest ciekawy, ale ciekawsze jest to, co się potem z nim dzieje, kiedy zetknie się z przemocą, jak na Majdanie czy placu Tahrir, albo kiedy będzie musiał przewartościować swoje ideały, bo jego rewolucja, chociaż wygrana, nie przekuła się w zwycięstwo, jakie sobie wymarzył. Jak docierasz do swoich bohaterów? Wybierasz miejsce i tam zaczynasz poszukiwania czy wcześniej masz już ustalone z kim warto porozmawiać? - Zacząłem jeździć w takie "gorące" miejsca, jak byłem dziennikarzem stołecznej "Gazety Wyborczej". Jeździłem za własne pieniądze, nikt mnie tam nie wysyłał. Kiedy coś się działo w Syrii czy Egipcie, brałem plecak, znajomego fotoreportera i jechaliśmy. Teraz pracuję w "Dużym Formacie". Redakcja mnie wysyła, gdy coś ważnego dzieje się na świecie. Staram się wcześniej znaleźć osoby, które mnie interesują. Podasz przykład? - W jednym z tygodników opinii przeczytałem dosłownie jedno zdanie o człowieku mieszkającym w Egipcie, który stracił oczy podczas starć. Ahmed Harara jedno oko stracił za czasów Mubaraka, drugie podczas starć z wojskiem. - Pojechałem do Egiptu, żeby zaspokoić swoją ciekawość. Chciałem się dowiedzieć, kim jest ten człowiek? Dlaczego wyszedł na ulice? Co się z nim później stało? Pojechałem się dowiedzieć. Podobnie było z Tetianą Czornowoł. Było o niej w Polsce głośno po pobiciu w grudniu 2013, ale ja chciałem wiedzieć o niej więcej. Jak namawiasz swoich bohaterów na zwierzenia? - Przede wszystkim unikam rozmów ze znanymi ludźmi, bo im bardziej znana twarz, tym trudniej się do niej dostać. Zgoda, Ahmed i Tatiana są dziś w swoich krajach znani: ona jest posłanką, pełnomocniczką ds. batalionów. Trudniej teraz do niej dotrzeć, ale kiedy o niej pisałem, tak nie było. - Szukam osób mniej znanych, historii, które mogę opowiedzieć na nowo, a nie powtarzać to, co można już było przeczytać w innych artykułach czy reportażach. Nie chcę się powtarzać. Szukam takich bohaterów, których historia jest uniwersalna i pomoże czytelnikowi zrozumieć istotę konfliktu. Twoje reportaże momentami czyta się jak dobre historie sensacyjno-przygodowe, chociaż ich akcja toczy się w trudnych i niebezpiecznych momentach historii. Czułeś kiedyś, że bardzo ryzykujesz? - Ryzyko zawsze jest, ale ja nie lubię nadmiernie ryzykować. Mam koleżankę - fotoreporterkę Agatę Grzybowską, często razem jeździmy. Ona - jak to fotoreporter - musi podejść jak najbliżej, bo wtedy powstają najlepsze zdjęcia. Ja zawsze zadaję sobie pytanie, czy jak podejdę bliżej, to dowiem się czegoś, co pomoże lepiej zrozumieć, mnie i czytelnikom, dany problem, czy będzie to głupia brawura. - Delikatny wstrząs przeżyłem zaraz na początku pisania o "gorących" rejonach. Byliśmy z Agatą w Turcji i próbowaliśmy dotrzeć do obozu dla uchodźców w Syrii. Przemytnik turecki pokazał nam dziurę w płocie z drutem kolczastym i kazał biec. Pogranicznicy tureccy zaczęli do nas strzelać. Po raz pierwszy ktoś wtedy strzelał w moim kierunku. Na szczęście udało się przebiec z Turcji do Syrii. To nie były strzały ostrzegawcze? Może celowali w powietrze? - Nie, strzały były skierowane w naszą stronę, obok nas odskakiwały trafione kamienie. Celowali w naszą stronę, chcieli, żebyśmy się zatrzymali. Nie wydaję mi się, żeby celowo tureccy pogranicznicy strzelali do ludzi, ale to rzeczywiście był moment, który kazał się zastanowić nad sposobem wykonywania mojego zawodu. Przeżywasz emocjonalnie historie swoich bohaterów? - Słuchając niekiedy wstrząsających i ciężkich historii staram się myśleć chirurgicznie: zastanawiam się, czego jeszcze muszę się dowiedzieć, jakie zadać pytania. Atmosfera staje się napięta, a ja wiem, że muszę drążyć temat. Ale tak, bardzo się angażuję. Łapię się na tym, że zaczynam wierzyć jednej albo drugiej stronie konfliktu. - Tak było w Odessie, gdzie podpalono budynek związków zawodowych. Słuchałem euromajdanowców i antymajdanowców. Historia tych drugich była niewiarygodna, wręcz fantastyczna, ale oni w nią wierzyli. Momentami i ja wierzyłem we fragmenty ich opowieści. To ma też dobre strony. Wierzę dwóm stronom barykady, nie jadę pisać reportażu z gotową tezą w głowie. Który reportaż kosztował cię najwięcej? - Ten z Odessy na pewno jest dla mnie ważny, ale najbardziej zaangażował mnie emocjonalnie ten o zestrzelonym samolocie. Ciała ofiar teoretycznie były już wywiezione, bodajże do Charkowa, ale zapach, jaki zastaliśmy na miejscu... aż brakuje mi słów, żeby to opisać. Części samolotu, bagaże, zabawki, buty, książki czytane tuż przed katastrofą. To wszystko i ciała ofiar pospadało na okolicę niczym konfetti. Chodziłem po tym terenie... - Pisanie o zestrzeleniu samolotu było bardzo ciężkie, ale też nietypowe dla mnie. Zazwyczaj męczę się nad tekstem, piszę przez kilka dni, potem poprawiam, skracam, aż jestem zadowolony. O samolocie napisałem szybko. Nic nie poprawiałem i wysłałem do redakcji. Jakbym to wszystko musiał z siebie wypluć. *** Grzegorz Szymanik - reporter "Dużego Formatu". Absolwent dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Za reportaż z rodzinnej wioski Aleksandra Łukaszenki nagrodzony w konkursie PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego. Nominowany do Nagrody Grand Press, Nagrody im. Teresy Torańskiej i "Pióra Nadziei" Amnesty International. W planach ma już kolejną książkę - o upadku Doniecka.