Był piątek, 15 września 1995 roku. Między godziną ósmą a dziewiątą rano w Gdańsku Wrzeszczu nie było jeszcze dużego ruchu. Nagle pod kantorem "Conti" pojawili się uzbrojeni mężczyźni w kominiarkach na twarzach. Wtargnęli do środka. Obserwujący całe zdarzenie przerażony mieszkaniec budynku, w którym znajduje się kantor, natychmiast zatelefonował na policję. - Napadli na kantor! - krzyczał do słuchawki. Kilkanaście minut później Radio Gdańsk poinformowało, że na kantor dokonano napadu. Dopiero po kilku godzinach radio zdementowało wiadomość o napadzie, informując, że w kantorze "Conti" przebywają funkcjonariusze policji i urzędnicy skarbowi. Akcję przeprowadziła brygada antyterrorystyczna oraz policjanci z Wydziału Przestępczości Zorganizowanej gdańskiej KWP. Była ona na tyle tajna, że nie poinformowano o niej najbliższego komisariatu. Funkcjonariusze użyli psów. Przed wejściem do kantoru wszystkim kazano położyć się na ziemi. Właściciela i personel skuto kajdankami. Znaleziono m.in. pistolet na amunicję śrutową i gumową oraz spore kwoty pieniędzy. Jak się później okazało, na potrzeby śledztwa zabezpieczono 2 miliony złotych. Zatrzymano siedem osób. Sześć z nich po przesłuchaniu zwolniono. Piotr Zaleski, współwłaściciel kantoru, został aresztowany. Przez pięć miesięcy przebywał w więzieniu w Braniewie. Zwolniono go za kaucją i poręczeniem konsula Królestwa Danii. Choć od tamtego zdarzenia minęło już blisko dwanaście lat, ciągle nie wiadomo, dlaczego organy ścigania zdecydowały się na tak widowiskową i bezprecedensową w skali kraju - jak nazwał ją nadkom. Marian Prekop, ówczesny komendant wojewódzki policji w Gdańsku - akcję. Tak naprawdę do dziś nie została ona wyjaśniona do końca. Wśród spekulacji dominowały informacje, że w kantorze "Conti" prano brudne pieniądze. Mówiło się też głośno, iż w sejfie znajdowała się kasa uznawanego za ojca chrzestnego trójmiejskiej mafii Nikodema Skotarczaka, ps. Nikoś, pieniądze ks. prałata Henryka Jankowskiego, weksle Janusza Leksztonia, zaś w sprawę zaangażowany jest osobiście komendant wojewódzki policji. Niestety, tych rewelacji nikt ani nie potwierdzał, ani im nie zaprzeczał. Ponoć "Conti" obracał setkami milionów dolarów, a zdaniem policji, w kantorze stwierdzono rażące nieprawidłowości w prowadzeniu działalności gospodarczej. O tym, że punkt wymiany walut stał się gigantyczną pralnią, miały świadczyć nie tylko nadwyżki gotówki i niebotyczne obroty, ale także program komputerowy, w którym księgowano nielegalne pieniądze. Na pewno jednak, jak uważało wielu prawników, tak widowiskowa akcja z udziałem brygady antyterrorystycznej nie była potrzebna. - Można było bowiem wejść do kantoru zupełnie spokojnie, dyskretnie, po cywilnemu i wszystko załatwić - mówił jeden z nich. - Nikt się przecież nie ukrywał, a w kantorze jest jedno wejście. Zatem i tak nikt by nie uciekł. Piotr Zaleski miał dobrą opinię nie tylko wśród kantorowców. Uchodził za człowieka uczciwego i uczynnego, a jego współpraca z Bankiem Gdańskim, gdzie wymieniano pieniądze, układała się bardzo dobrze. - Mieliśmy z bankiem podpisaną umowę, przy transakcjach rzędu 500 tys. USD obowiązywała inna cena. Najwięcej zarabialiśmy na detalistach. Wtedy nie był dozwolony obrót między kantorami. Jeśli jednak przyszedł właściciel kantoru i jako osoba fizyczna chciał sprzedać 50 tys. dolarów, to mogłem od niego kupić. I tak było wszędzie. Nie prowadziliśmy zwykłego kantoru, lecz hurtownię. Płacąc najlepsze ceny, staliśmy się w pewnym sensie monopolistami.