Precyzyjna dbałość o prawdę historyczną, godna naukowca wierność faktom, datom i miejscom, tworzy zaskakującą mieszankę realizmu z magicznym światem, w który ucieka główny bohater, by przetrwać nieludzkie czasy. Poza bohaterami sportretowanymi z psychologiczną wiarygodnością, opowieść zaludniają postacie i zdarzenia spoza tego świata. Niepozbawione ludzkich cech i przywar budzą sympatię i wywołują śmiech. Dość wspomnieć babcię, która z zaświatów opiekuje się Michałem i nie może oprzeć się niewinnym psikusom czy zdeprawowanych pobytem w Azji aniołów stróżów zesłanych do Polski czasów Peerelu do przeprowadzenia objawień. Robert Nowakowski to mieszkający w Krakowie prawnik, miłośnik literatury, podróży i wspinaczki skałkowej; napisał kilka opowiadań i powieści o zróżnicowanej tematyce; "Człowiek z sową" jest jego debiutem powieściowym. Fragment książki:*** Dom był cichy, spokojny. Petra lubiła go najbardziej, kiedy sprawiał wrażenie wymarłego. Mogła wtedy na chwilę położyć się na łóżku, zanim matka przyjdzie do niej, aby sprawdzić, co porabia. Wiedziała, że nie ma dużo czasu. Niedługo się pojawią — i matka, i ten mężczyzna, Oskar Semczuk. Miała wrażenie, że ich śmiech jest sztuczny. Nie było to wrażenie prawdziwe, siedemnastolatka nie mogła ocenić prawidłowo zwyczajów dorosłych, ich rytualnych, skrępowanych godów. Petra zwyczajnie cierpiała, widząc obcego człowieka całującego jej matkę w szyję, łapczywie zaciskającego dłoń na jej przegubie, przelotnie muskającego jej ramię. Gdyby chociaż nie robili tego na widoku, gdyby chociaż nie robili tego przy niej... Ale ona nie miała nic do powiedzenia. Była tylko córką. Mogła tylko patrzeć, stroić fochy, udawać kontrolowaną niechęć. Były granice tych uczuć. Bezlitośnie karcona za mocniejsze słowo, za zbyt stanowczy sprzeciw, za wydęcie warg — Petra tłumiła w sobie odrazę, zamykając się w sobie. Nienawiść wykwitała w jej wnętrzu jak czarny tulipan. To było takie zwyczajne. I takie przykre. Szczęśliwe dzieciństwo. Nieszczęśliwe uczucia. *** Mijały miesiące — miesiące uścisków matki z Oskarem, miesiące niechętnych myśli Petry. — Pamiętasz, mamo, nasze zabawy z Semczukiem? — Z Oskarem, Petro, z Oskarem! — oschle poprawiła córkę Emilia. — Jakie zabawy? — Te, kiedy skakaliśmy po łóżku, jak małe dzieci. — Ach, to głupoty. Nie mów o nich nikomu. Ale to było przyjemne, prawda? Dobrze się bawiliśmy. — Tak... Ale jest coś... Wstydzę się... — Czego się wstydzisz? Oskara? — Nie przyszło jej do głowy, że wstyd może obejmować wiele rzeczy. Że Petra może wstydzić się rozmowy ze swoją matką. — Nie... Chodzi o to, że... — Naprawdę nie mogło przejść jej to przez gardło, słowa, których nauczyła się na pamięć, leżąc w swoim łóżku, które powtarzała, patrząc na ulicę, a nawet ślęcząc nad podręcznikiem. Te słowa, które miały przeciąć to wszystko. — Semczuk... to znaczy Oskar... on mnie wtedy chwycił, o tu — Pokazała na swoją pierś. — Ścisnął ją tak mocno... Och, tak się wstydzę, mamo! Rzuciła się do przodu, przytulając twarz do jej kołnierza. Tak naprawdę nie dlatego, że wstydziła się tego, co zrobił Semczuk. Wstydziła się tego, że kłamie. Długo ukrywała twarz przy szyi Emilii, nakładając maskę żalu, lęku, przerażenia, usztywniając wyobrażone rysy nienawiści. W jej ustach nabrzmiewały kolejne oskarżenia, niewinne, nie do udowodnienia, ale jednoznaczne w oczach matki. Kiedy odsunęła się, zobaczyła w oczach matki zmianę. Odetchnęła w głębi duszy. Udało się. 2. Piękny majowy wieczór. Gromadka uczniaków siedziała na skarpie z widokiem na Lwów, z miastem pod stopami. Ten zwykły dzień na zawsze zapisał się w pamięci Petry. A przecież nic, absolutnie nic się nie zdarzyło. Tylko pierwsza miłość. Zbliżał się zmrok, na dole światła zapalały się po kolei. Ze sporej gromady zostało niewielu. Tych, którzy się nie bali późnego powrotu. Tych, którzy udawali silniejszych od ojcowskiego pasa. Wytrwało ich w końcu tylko troje. Petra, Urszula i jej znajomy, Piotr Kaczmarek. Rówieśnicy. Kiedy Urszula znalazła się na progu swojego domu, rzucając im blady uśmiech, Piotr odprowadził Petrę. Dziewczyna, wdzięczna za towarzystwo, szła zbyt szybko, zbyt nerwowo, milcząc. Nigdy nie zrobiła czegoś takiego, nie wracała tak późno. Kto wie, może właśnie strach w oczach Petry spowodował, że Piotr chwycił jej dłoń i ścisnął ją delikatnie. I tak już zostało — ich dłonie złączone po kryjomu, bo nie wypada inaczej, bo nie można tak jawnie. Myśleli, że tak będzie już zawsze, ale mylili się. *** Historie, które opowiedziała Petra swojej matce, nie były całkowitym kłamstwem. Jednak ile było w nich prawdy, tego sama Petra nie mogła powiedzieć. Nie jest wykluczone, że dopowiadała sobie rzeczy, których wcale nie było w relacjach z Oskarem. Być może Semczuk mógłby odpowiedzieć na wszystkie pytania, jednoznacznie i bez ogródek, ale przed nim powstała ściana milczenia. Matka i córka zjednoczyły się, a uczucia Emilii do kochanka przygasły na chwilę. Nawet dla córki nie zrezygnowała jednak z tej miłości, co to, to nie. Znalazła rozwiązanie. *** Kiedy Emilia pierwszy raz zobaczyła Petrę z jakimś chłopakiem, wybiegła z domu z krzykiem: "A pan co tu robisz?!". Musiała jednak przyznać wkrótce, że Piotr spadł jej z nieba. Szybko zaprosiła go do domu, chciała go poznać. Piotr opowiedział Emilii o swojej wyobrażonej przyszłości. O studiach. O karierze. O pieniądzach. Gadatliwy, o sprecyzowanych poglądach i ambicjach sięgających poza lwowski ogródek, w jeden wieczór zdołał owinąć sobie matkę Petry wokół palca. Szkoda tylko, że Emilia nie spojrzała mu głębiej w oczy. Albo że nie potrafiła wyczytać z nich, co naprawdę jest ważne dla tego człowieka. Jakie ma marzenia. Gdzie chodzi wieczorami. Z kim przestaje. Nie poznałaby go, gdyby zobaczyła go z przyjaciółmi. Nie miał już wtedy swoich rysów twarzy. Nie miał swoich Piotrowych spokojnych ruchów. Znikał gdzieś jego łagodny uśmiech. Usta ścinały się w twardą kreskę, oczy nabierały stalowego odcienia i patrzyły przenikliwie, dolna szczęka wysuwała się do przodu, jakby prowokując ciosy. Szkoda, że ani Emilia, ani też jej córka nie mogły być nigdy świadkami tej zdumiewającej metamorfozy. Piotr mógłby zostać fenomenalnym aktorem, ale nikt nie wskazał mu takiej drogi życiowej. Jego przemiana była doskonała i obejmowała całą osobowość, przeistaczając się w sposób zupełny z naiwnego uczniaka w grubiańskiego młodzika. Oboje, Petra i Piotr, mieli niedługo skończyć siedemnaście lat. Oboje piękni, oboje żywiołowi, z daleka wyglądali na najlepiej dobraną parę we Lwowie. Potrafili śmiać się jak szaleni z żartów, które tylko oni rozumieli — i może to właśnie najbardziej, poza urodą, zbliżało ich do siebie.