Michał Pauli spędził za kratami sześć długich lat. Ułaskawił go król Bhumibol Adulyadej, wcześniej za rodakiem stawiło się trzech prezydentów Rzeczypospolitej: Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński. - Najgorszy był pierwszy rok. Trafiłem wtedy do karceru i szpitala. Pamiętam leżące obok mnie zwłoki, które wynoszono dopiero po kilku dniach. Marzyłem tylko o tym, żeby zwariować, odlecieć, żeby mózg przestać rejestrować to, co mnie otaczało. Nie potrafiłem się pogodzić z wyrokiem, chociaż do więzienia trafiłem m.in. dzięki własnej głupocie i naiwności - podkreśla w rozmowie z Interią. Swoje wspomnienia z Tajlandii opisał w dobrze przyjętych książkach "12 x śmierć. Piekło w raju" i "Szczur. Farang znaczy białas". Po powrocie do kraju oprócz literatury oddał się swojej największej pasji, czyli malarstwu. Do końca grudnia jego prace można oglądać w katowickiej bibliotece miejskiej (ul. Piastów 20), w styczniu planowana jest wystawa w Kieleckim Centrum Kultury. Dariusz Jaroń, Interia: Od dawna pan maluje? Michał Pauli: Odkąd sięgam pamięcią zawsze coś gryzmoliłem. W podstawówce szło mi ciężko, bo interesowałem się wyłącznie historią, geografią i plastyką. Właściwie to tak mi zostało. Później było liceum plastyczne i Akademia Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi. Z powodu wielu pokus życiowych i chęci poznania świata nie skończyłem studiów, ale sztuki plastyczne stały się moją pasją i sposobem na życie. To znaczy? - Przez lata prowadziłem własną pracownię ceramiczną, żyłem ze sprzedaży rękodzieła artystycznego. Poznałem wiele form plastycznych, ale najbardziej zafascynowało mnie malarstwo. To jest magiczny świat, w którym potrafię się zamknąć na długie godziny. Wtedy nic więcej nie jest mi potrzebne do szczęścia. Z jakich technik pan korzysta? - Maluję głównie w technice olejnej. Przywiązałem się do niej już w latach szkolnych. Najlepiej pozwala mi uzyskać zamierzony efekt. Oczywiście zdarza mi się korzystać również z innych technik. Najpopularniejsze są farby akrylowe, których dużą zaleta jest krótki czas schnięcia. Zawsze wie pan, jak będzie wyglądał efekt końcowy czy sporo improwizuje w trakcie pracy? - Wszystko zawsze zaczyna się w głowie, powiedziałbym nawet, że w duszy. Każdy pomysł ma w sobie jakiś podkład emocjonalny. Przygotowuję krótkie szkice kompozycyjne, dzięki którym siadając do płótna wiem mniej więcej, co chcę namalować. Niekiedy obraz sam sobą inspiruje podczas powstawania, im dłużej nad nim pracuję, tym więcej powstaje w nim wymiarów. Niektóre z nich stają się tak dominujące, że całkowicie zmieniają pierwotny pomysł na obraz. To odkrywanie nowych światów jest najciekawsze w całym procesie twórczym. Trauma tajskiego więzienia wpłynęła na pańską wrażliwość artystyczną? - To, co przeżyłem w Tajlandii spowodowało, że zacząłem inaczej postrzegać życie i otaczający mnie świat. Wszystko nabrało zupełnie innej perspektywy. Dotyczy to również mojej twórczości. Nie zmieniła się we mnie jednak potrzeba kreowania i odkrywania nowych wymiarów sztuki. Sztuka jeszcze bardziej stała się dla mnie elementem, bez którego nie potrafię normalnie funkcjonować. Rysował pan w więzieniu? - Długo nie. To był chyba najdłuższy czas w moim życiu, kiedy nie gryzmoliłem na czymś. Musiałem walczyć o przetrwanie, warunki w jakich funkcjonowałem nie pozwalały na realizację potrzeb z wyższych szczebli piramidy Maslowa. Wreszcie, za namową kumpla z Anglii, który potrzebował dokumentacji z miejsc, gdzie nie trafiały aparaty fotograficzne czy kamery, ponownie zacząłem rysować. Rozumiem, że warunki były spartańskie? - Delikatnie mówiąc. Do dyspozycji miałem jedynie czarny długopis i kartki. Musiałem rysować po kryjomu, żeby strażnicy nie zauważyli. Potrzeba była tak silna, że ostatecznie powstała cała seria projektów graficznych wykonanych zwykłym długopisem. Po sześciu latach przyszło królewskie ułaskawienie. Czytając pańską drugą książkę nie trudno odnieść wrażenie, że ojczyzna nie przywitała pana z otwartymi ramionami, tylko zionęła chłodem biurokracji i brakiem zrozumienia. Spore rozczarowanie? - Powrót do Polski był marzeniem, o którym śniłem przez lata spędzone w więzieniu. Siła euforii była tak duża, że mimo panującego tu "klimatu" przez pierwszy rok, a nawet dwa, byłem szczęśliwy. Nie takie rzeczy się znosiło, myślałem sobie, gdy Polska rzeczywistość zaczęła wymierzać pierwsze kopniaki. Z czasem zapasy optymistycznej energii zaczęły się wyczerpywać. Dzisiaj stoję na rozdrożu. Co pan ma na myśli? - To, że doskonale wiem, że problemy, z jakimi obecnie się borykam są niczym wobec świata, z którego udało mi się uciec, ale coraz częściej zaczynam myśleć o tym, co zrobiła już większość moich znajomych, czyli o emigracji. Tajski wyrok w kartotece nie pozwala podjąć stałej pracy w Polsce? - Nie rzutuje to jakoś specjalnie na moją pracę zawodową. U artysty najpierw ocenia się talent, dyplomy czy kartoteki to sprawa drugorzędna. Problem jest inny. Żyjemy w kraju, gdzie rzemiosło artystyczne zostało zastąpione przez chińskie badziewie, a rynek sztuki jest wyjątkowo szczupły i mizerny. Najgorsze jest to, że nie widać szans na zmiany. Mam nadzieję, że nadal będę mógł malować i żyć z malarstwa, ale bardzo mnie martwi polski rynek sztuki. Pozostaje jeszcze pisanie. Pańskie wspomnienia z Tajlandii zostały przyjęte bardzo ciepło. - Pisanie jest dla mnie czymś nowym. Dopiero je poznaje, dlatego ucieszyły mnie pozytywne opinie o moich książkach i głosy, że "Szczur" jest lepiej napisany niż "12 x śmierć". Bałem się, że nie będę potrafił napisać kolejnej dobrej książki. Te opinie są dla mnie najważniejsze i motywują do dalszej pracy. Ma pan już w głowie pomysły na kolejne książki? - Nawet na dwie. Pierwszy pomysł zakłada odejście od reportażu na rzecz beletrystyki, drugi to pamiętniki mojego nieżyjącego dziadka Zdzisława Pauli. W czasie drugiej wojny światowej mój dziadek był harcerzem. Brał udział w wojnie, został partyzantem. Znał biegle parę języków, dlatego trafił do wywiadu. Ochraniał też radiostację "hel2". Fragmenty jego wspomnień pt. "Smarkate wojsko" wydało kieleckie muzeum. Chciałbym je przeredagować i wydąć w obszerniejszej formie.