Rosyjskie media doniosły jakiś czas temu, że mer siedemdziesięciotysięcznego Czapajewska położonego w okręgu samarskim apeluje do władz federalnych o rzecz - jak na mera - nietypową: prosi o zamknięcie swego miasta. Zamknięcie, i przeniesienie jego ludności w inne miejsce. Pamiątką bowiem po zlikwidowanej po upadku ZSRR czapajewskiej fabryce zbrojeniowej, gdzie wytwarzano - między innymi - gaz musztardowy, jest dokumentnie skażona okolica. Procent mieszkańców chorujących na raka czy białaczkę jest tam trzykrotnie wyższy, niż w innych częściach Rosji. Jeśli władze zdecydują się wysiedlić z Czapajewska ludność, zamknąć je, a okolicę otoczyć kordonem - powstanie kolejne "ghost town": miasto - widmo. Zapuszczone, czteropiętrowe bloki szybko popadną w ruinę, a wylane nierównym asfaltem ulice popękają do szczętu. W szczelinach wyrośnie trawa, a młode brzózki i krzaki, które obrastają czapajewskie osiedla przeniosą się pewnie do centrum. Miasto stanie się niepokojacą legendą i zaczną doń zjeżdżać fotografowie, zwolennicy alternatywnej turystyki i poszukiwacze wrażeń. Ale miast takich już teraz jest na świecie bardzo wiele. Scenariusz podobny do tego, jaki może ziścić się w Czapajewsku wydarzył się już kilkakrotnie. Najbardziej znany jest przykład leżących na Ukrainie miast Prypeci i Czarnobyla. Obecnie są to chyba najbardziej w Europie znane miasta-widma. Zona Historia Prypeci nie trwała długo, bo zaledwie 16 lat. Miasto zostało zbudowane w 1970 roku dla pracowników czarnobylskiej elektrowni, a zamknięte w 1986, kiedy to eksplodował jeden z reaktorów. Cała Europa zadrżała a zachodnia prasa, pomna, że żelazna kurtyna nie chroni przed nuklearnym promieniowaniem, panicznie donosiła o apokalipsie i tysiącach trupów grzebanych byle jak, w przydrożnych rowach. Rzecz działa się w końcu w Związku Radzieckim, imperium zła, i obrazki takie jak najbardziej pasowały do powszechnych wyobrażeń. W rzeczywistości - jak wynika z raportu tzw. Forum Czarnobyla powołanego w 2003 r. - w wyniku promieniowania zmarło ok. trzydziestu pracowników elektrowni biorących udział w likwidowaniu awarii, jednak około 600 000 osób zostało bardzo silnie napromieniowanych. Strefa w promieniu 30 kilometrów wokół elektrowni została zamknięta. Znalazły się w niej m.in. piętnastotysięczny Czarnobyl i pięćdziesięciotysięczna Prypeć. Miasta ewakuowano. Mieszkańcy mieli kilka godzin na spakowanie się i opuszczenie mieszkań w socjalistycznych, płytowych blokowiskach. W szkołach zostały ławki, globusy i podręczniki, w domach - meble, w szpitalach - łóżka, w urzędach - biurka, stosy papierzysk i portrety Lenina. Prypeć jest obecnie robiącym niesamowite wrażenie miastem-widmem. Cała zona zresztą jest upiornym miejscem. Sosnowy las na przestrzeni około 10 km 2 wokół reaktora zupełnie zrudział. Ci, którzy w nim byli, opowiadają o dziwacznie i nienaturalnie powykręcanych gałęziach drzew, o roślinach rozorśniętych do niespotykanych rozmiarów. Do opuszczonej przez ludzi zony ściągnęły dzikie zwierzęta: wilki, dziki, jelenie. Po "rudym lesie" latają białe jak duchy jaskółki. Ludzie zamieszkujący okolice zony (a czasem i samą zonę, bo niektórzy zdecydowali się na powrót) opowiadają historie o niesamowitych mutacjach pośród zwierząt, o przerażających hybrydach. Na temat strefy rodzą się mity. Historii tych - choć ewidentnie są przesadzone, bo poza jaskółkami-albinosami nie stwierdzono naukowo żadnych efektownych mutacji - słuchają z zapartym tchem odwiedzający strefę turyści, wyposażeni w geigerowskie liczniki. Kilka ukraińskich agencji turystycznych organizuje wycieczki do zony. Ceny są różne - od dwustu do ponad czterystu dolarów. "I trzeci anioł zatrąbił: i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię gwiazdy zowie się Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie" - cytują lokalni ludzie słowa Apokalipsy św. Jana. Piołun to po ukraińsku "czernobyl" właśnie. Strefa może jawić się jako półmistyczna kraina śmierci i upiorów. Na rękę jest to zapewne tym, którzy nielegalnie wjeżdżają do zony i szabrują to, co pozostawili uciekający przed zabójczym promieniowaniem ludzie. A pozostawili wiele. Na zdjęciach z betonowo-blokowej Prypeci, która wygląda jak apokaliptyczna sceneria do sowieckiej wersji "Jestem legendą" czy ilustracja do "Świata bez nas" Alana Weismana - widać pozostawione w mieszkaniach sprzęty. Te puste pokoje o obłażących z farby ścianach i z wyłupionymi z okien szybami są jak słynna "Mary Celeste": stoi rozłażące się, zbutwiałe pianino, na nim "Prawda" z 1986 roku. Rozbity telewizor, leżąca za zakurzonym parapecie stara lalka z dramatycznie otwartymi szklanymi oczyma. Drewniane, malowane białą farbą okiennice pokrywają siateczki pęknięć. W latach 90-tych podobno wymontowywano z opuszczonych mieszkań nawet muszle sedesowe. Administracja zony tępi ten proceder - wywożenie pozostawionych w zonie sprzętów jest niebezpieczne: są napromieniowane. Upiorne wrażenie musi robić obrosłe zdziczałą roślinnością, rozpadające się wesołe miasteczko w Prypeci, czy przedszkole z porzuconymi misiami, klockami i lalkami. Puste, betonowe bloki-widma. Zdjęcia trupów Prypeci i Czarnobyla, mauzoleum radzieckich czasów, obiegają świat. Na jednym z wysokich budynków kruszeje ogromny herb Związku Radzieckiego. W magazynach nadal znaleźć można ogromne podobizny genseków, wyciągane niegdyś na pierwszomajowe pochody. Do zony wracają jednak ludzie. Odnawiają swoje opuszczone, drewniane domy porozrzucane po wsiach, uprawiają ogródki. "Jemy tylko to, co pochodzi z mojego ogrodu" - mówi mieszkająca w białoruskiej części zony Anna Pietrowna, opisana w książce-reportażu dziennikarza "die Welt" Wolfganga Büchera. - "Szef rejonu ma [...] przyrząd mierniczy. Często tu przychodzi i mierzy napromieniowanie. Wskaźniki w moim ogrodzie są o wiele niższe niż w Mińsku. On też jada warzywa tylko z mojego ogrodu [...]. Koperek jest niebezpieczny, on wiele wchłania. Mleko jest niedobre, też absorbuje dużo promieniowania. Grzyby z lasu też, mimo to jadamy je od czasu do czasu" [wyd. Czarne, tłum. Renata Makarska]. To, czego nie da się wyhodować u siebie dostarczają mieszkańcom zony domokrążni sprzedawcy. Na domach, do których wrócili dawni właściciele umieszczone są napisy "właściciel tu żyje". Dawnych mieszkańców zony radziecka ojczyzna poosiedlała w wielu miejscach ZSRR, ale 25 tysięcy żyje w nowo postawionym mieście - Sławutyczu. Jest ono w zasadzie betonową kalką Prypeci. Wielu mieszkańców Sławutycza często bywa w zonie. Wielu nadal pracuje w elektrowni, inni jeżdżą na pozostawione w zonie cmentarze, na których leżą bliscy. Ze Sławutycza do elektrowni prowadzi specjalna linia kolejowa. Budowano ją jeszcze przed upadkiem ZSRR, toteż linia przecina terytorium obcego obecnie państwa - białoruski cypel, wciskający się w napromieniowaną część Ukrainy. Zona rozciąga się zresztą także na część Białorusi. Tam też - do niektórych wiosek - wracają ludzie. Bliżej epicentrum jednak, tam, gdzie skażenie jest większe - nikt wracać nie ma odwagi. Białoruski pisarz Andrej Dyńko w relacji "Podróż na koniec świata" pisze: "Mieszkańcy porzucili wszystko. Po domach walają się pocztówki - unikalna radziecka tradycja barwienia zdjęć - listy, ubrania, naczynia. To, co cenne zostało już rozkradzione, reszta leży po kątach [...].Staniesz pod papierówką - jabłka jak arbuzy, wiszą, pachną miodem". Olga, kijowianka, która jako dziecko jeździła do jednej z opuszczonych obecnie wsi w zonie do dziadków wspomina te nadprypeckie okolice jako raj na ziemi. - To raj - mówi - w którym rozpętało się piekło. Hashima Kolejnym miastem-widmem, a właściwie całą wyspą - widmem jest japońska Hashima. Na filmach i zdjęciach wykonanych przez osoby, które odwiedziły Hashimę po opuszczeniu jej przez ludzi w 1974 roku, widać ciemne, kruszejące betonowe monstra bloków, spiętrzone jak skały, które nawisają nad wąziutkimi uliczkami, bądź wypatroszone przemysłowe kolosy z powybijanymi oknami. Przerażająca pustka tych miejskich zwłok kontrastuje z faktem, że Hashima była kiedyś miejscem o największym w świecie zagęszczeniu ludności. W 1890 roku zakupił wyspę koncern Mitsubishi i rozbudował istniejące na niej kopalnie węgla. Do kopalń zaczęli ściągać robotnicy koncern wybudował dla nich mieszkania. To na Hashimie właśnie wznoszono pierwsze w Japonii betonowe osiedle dla pracowników kopalni i ich rodzin. Z czasem zabudowa na niewielkiej Hashimie zgęstniała w ogromnym stopniu. Wydłużona wyspa o grzbiecie pokrytym betonowymi naroślami, otoczona mającym chronić przed falami murem, widziana z japońskiego brzegu, przypomina okręt wojenny i tak właśnie - Gunkanjima - potocznie ją się w Japonii nazywa. Kopalnie znajdujące się na wyspie były istotnym wsparciem dla przemysłu Japonii podczas II wojny światowej. W tym czasie zwożono do nich chińskich i koreańskich jeńców wojennych. Wielu z nich - wycieńczonych straszliwymi warunkami i terrorem strażników, noszących u pasa miecze - popełniało samobójstwo rzucając się z murów do morza bądź tonęło, próbując dopłynąć do brzegu. Brian Burke-Gaffney, mieszkający od lat osiemdziesiątych w Japonii Kanadyjczyk, wykładowca w Instytucie Nauk Stosowanych w Nagasaki, w swoim artykule o Hashimie przytacza relację koreańskiego więźnia z tamtego okresu: "Kiedy przybyliśmy na Hashimę, straciłem wszelką nadzieję. Wyspa była otoczona wysokimi, betonowymi murami, a dokoła był ocean, nic więcej. Na wyspie gęsto było od wielkich, betonowych budynków, wysokich na dziewięć pięter. Nas, Koreańczyków, ściśnięto w budynkach na skraju wyspy [...]. Budynki wykonane były ze zbrojonego betonu, na zewnątrz stał moździerz, pomieszczenia w środku były zaniedbane i obskurne. Ubrano nas w coś, co przypominało worki po ryżu". Praca w kopalni była wyczerpująca i niebezpieczna, zagrożenie wybuchem zbierającego się w chodnikach metanu - duże. Według relacji byłego więźnia, miesięcznie ginęło w hashimskich kopalniach średnio pięciu górników. Ciała ich kremowano na sąsiedniej wysepce. Japońscy pracownicy natomiast nie narzekali na warunki pracy, życia i pensję. Przeciwnie - wielu z dawnych mieszkańców Hashimy wspomina bardzo miło dawne lata na wyspie. Wspominają "nastrój braterstwa i wzajemnej pomocy". Po drugiej wojnie i po wojnie koreańskiej wydobycie węgla na Hashimie wzrosło jeszcze bardziej i liczba mieszkających na wyspie robotników oraz ich rodzin osiągnęła - jak podaje Burke-Gaffney - 1391 osób na hektar. Wyspa była tak mała i tak gęsto zabudowana, że nie było sensu ani nawet możliwości poruszania się po niej samochodem. Na starych zdjęciach widać tłum cisnący się w uliczkach, wąskich jak korytarze. Na niewielkiej powierzchni, oprócz budynków przemysłowych, więzienia i robotniczych mieszkań były jeszcze szkoły trzech szczebli edukacji - od podstawówki po liceum - a oprócz tego kino, salon gier (ze spopularyzowanymi w Japonii przez Amerykanów pinballami), bary, restauracje, sklepy, szpital, fryzjer, świątynia buddystyczna i szyntoistyczna. Był podobno nawet burdel. To wszystko mieściło się na wyspie, gdzie przejście z jednego końca na drugi - jak opowiada cytowany przez Gaffneya były japoński górnik - trwało tyle czasu, ile wypalenie papierosa. I wszystko to pozostało na wyspie, kiedy Mitsubishi w 1974 roku zamknęło kopalnię. Firma była suwerenem, właścicielem wszystkiego, co znajdowało się na Hashimie. Póki kopalnia przynosiła profity - woda, prąd i inne świadczenia dla pracowników były darmowe. Kiedy kopalnię trzeba było zamknąć - firma zamknęła również wyspę zmuszając wszystkich mieszkańców Hashimy do poszukiwania nie tylko nowej pracy, ale także nowego domu i życia. Thomas Nordanstad, norweski filmowiec, nakręcił w 2002 roku o Hashimie dokument. Razem z dawnym mieszkańcem wyspy odwiedzali miejsca, w których toczyło się życie ponad 5000 ludzi, a które są teraz puste, wymiecione i obumarłe. "Telejajko" z lat sześćdziesiątych z pustym mieszkaniu w jednym z betonowych blokiszczy, puste butelki po sake, niestarte napisy na tablicy w szkolnej klasie bohatera reportażu, domowa kapliczka w opuszczonym domu jego dawnej sympatii, czarka do herbaty jego matki w mieszaniu, w którym się wychował, miasto-widmo na skale sterczącej z oceanu. - Czuję się, jakbym słyszał głosy - mówił. Obecnie obowiązuje całkowity zakaz wstępu na Hashimę. Wyspa jest remontowana i ma zostać - podobno - przekształcona w muzeum - czyli odarta ze swojej intrygującej legendy miasta-widma. Wiele osób przypływa jednak na wyspę wypożyczonymi w Nagasaki łódkami, póki można jeszcze zobaczyć stare, wyblakłe plakaty z lat sześćdziesiątych wiszące u fryzjera, meble o designie pamiętającym erę Beatlesów, rozkład promów do Nagasaki z 1974 r., wszystkie te szpargały zalegające opuszczone mieszkania i ulice i sprawiające, że osoba, która znajduje się na wyspie czuje się, jak na zagraconym strychu w starym, nawiedzonym domu. Dawni mieszkańcy Hashimy chcą, by ich wyspa wpisana została na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W muzeum zostało przekształcone natomiast inne miasto-widmo. Jego historia to prawdziwy horror.