Dariusz Jaroń, Interia: Sensacja na miarę Roberta Biedronia w Słupsku i największa niespodzianka wyborów w Małopolsce - tak w mediach komentowano pański sukces. Słusznie? Dr Mateusz Klinowski: W samych Wadowicach moje zwycięstwo nie jest aż tak dużą niespodzianką, ponieważ mieszkańcy znali moją działalność i plany polityczne przynajmniej od czterech lat. Wtedy, po dostaniu się do Rady Miejskiej, zadeklarowałem, że moim celem jest zdobycie w następnych wyborach fotela burmistrza Wadowic. Podobny plan, zakładający zdobycie władzy, miało wielu kandydatów w niedawnych wyborach, udało się nielicznym. Co zadecydowało o pańskim zwycięstwie nad Ewą Filipiak? - Kluczem było to, że jako Inicjatywa Wolne Wadowice nie działaliśmy w ramach systemu partyjnego, który wspierał całą swoją machiną naszych politycznych oponentów, bo i partia Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego zgodnie współdziałały i naprzemiennie wspierały w Wadowicach panią Ewę Filipiak. To spowodowało uraz mieszkańców do polityki partyjnej. My zaproponowaliśmy coś innego. Co takiego? - Zbudowaliśmy od zera porozumienie mieszkańców ponad politycznymi i ideologicznymi podziałami. Jestem ateistą, co wszystkie media natychmiast podchwyciły, ale moimi najbliższymi współpracownikami są osoby pozostające przez lata w bliskiej zażyłości z Janem Pawłem II, czyli panie Siłkowskie. Nasze stowarzyszenie działało w domu, w którym mieszkał Karol Wojtyła. Jego przyjaciele tworzyli nasz ruch. Nie mieliśmy problemów ze swoją identyfikacją jako pewna wspólnota, mimo że każdy z nas był zwolennikiem innej partii politycznej, miał inny światopogląd i punkt widzenia na wiele spraw. Co was połączyło? - Spojrzenie na problemy samorządu, a także ich zgodna diagnoza. Uważaliśmy, że władze nie wywiązują się ze swoich obowiązków, są przeżarte korupcją i krzywdzą ludzi. Powodują, że miasto nie rozwija się gospodarczo, chociaż na sztandarach mają wielkie hasła o wierności Janowi Pawłowi II. To nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Na co liczył pan przed wyborami? - Na zwycięstwo. Chociaż niespodzianką jest przewaga, z jaką wygrałem. Myślałem, że decydować będzie kilkadziesiąt, a może kilkaset głosów. Okazało się, że nie tylko zmobilizował się cały negatywny elektorat Ewy Filipiak, ale również wiele osób, które dotąd nie głosowało, poszło na wybory. Mówi pan o negatywnym elektoracie Ewy Filipiak. Pani burmistrz po 20 latach straciła władze, bo grupa tych wyborców była taka liczna czy wadowiczanie dostrzegli w panu alternatywę, jakiej dotąd w mieście nie było? - Myślę, że chodzi o alternatywę. Zapaść gospodarcza miasta trwa od dłuższego czasu. Podejście władzy do mieszkańców przypominało dyktaturę, nie można było powiedzieć słowa krytyki, bo można było stracić pracę. Te problemy były znane od lat, ale kłopot polegał na tym, że nie można było ich nagłaśniać na taką skalę, jak to my zrobiliśmy. Bez wątpienia w Wadowicach doszło do rewolucji facebookowej i internetowej. Dzięki mediom społecznościowym, blogom, portalom lokalnym, filmom publikowanym na YouTube przez cztery lata dotarliśmy z informacjami o nieprawidłowościach do mieszkańców i pokazaliśmy, że jest alternatywa. Pod koniec kampanii widząc, jak wielki jest odzew na naszą działalność w internecie, czułem, że osiągamy punkt krytyczny i rewolucja w postaci zmiany władzy w Wadowicach jest możliwa. Oczywiście to wszystko byłoby niemożliwe bez odpowiedniej oferty dla wyborców. Co zakłada ta oferta? - Głównym powodem, dla którego na mnie głosowano była deklaracja uczciwości. Wszyscy wiedzą, że jestem osobą nieprzekupną. Nie będę rządził w celu pozyskiwania prywatnych korzyści finansowych. Nie toleruję układów towarzyskich i rodzinnych. Ludzie wiedzą, że mam czyste ręce. Obiecałem demokratyzację, walczę o wolność słowa, przez co mam liczne procesy sądowe z dotychczasowymi władzami Wadowic. Nie boję się mówić niepopularnych rzeczy. Wyborcy liczą, że zrealizuję postulaty wolnościowe, które głosiłem, a są to większa partycypacja obywateli we władzy, budżet obywatelski czy też możliwość wypowiadania się w czasie sesji rady miejskiej przez mieszkańców. Zostając burmistrzem będzie miał pan narzędzia, wystarczające do realizacji swojego programu czy też będzie się musiał "układać" z dotychczasową władzą? - Podstawowa kwestia, czyli uchwalanie budżetu jest w gestii Rady Miejskiej, która potem rozlicza burmistrza z wykonania tego budżetu, natomiast samo planowanie leży po stronie burmistrza. Już dzisiaj widzę, że będziemy mieli porozumienie z radnymi, którzy wyciągnęli wnioski z mojego programu i poparcia, jakie zostało mi udzielone. Radni składają propozycje zmian w budżecie, zgodne z moim programem. Zakładają one m.in. przekazanie większych środków dla obywateli, rad sołectw, a także inwestycje w nowe drogi i chodniki. Czyli chęć współpracy jest? - Tak, bo ci radni też grają na swój wynik. Jeżeli w moim programie są punkty, które sprzyjają ich pozycji w swoich okręgach, to czemu mają z tego nie skorzystać? To naturalne. Nie demonizowałbym tej możliwości zaistnienia klinczu pomiędzy burmistrzem a radnymi. Oczywiście nie można go wykluczyć, ale sądzę, że mądry burmistrz potrafi znaleźć kompromis. Widzi pan kwestie sporne, gdzie ten klincz może wystąpić? - Ciężko powiedzieć. Może w kwestiach personalnych. Niektóre stanowiska w gminie muszą być zatwierdzone przez radę, chociażby skarbnik. Na razie nie podejmuję jednak działań mających na celu zmianę tego stanowiska. Został pan obdarzony dużą odpowiedzialnością. Presja jest odczuwalna? - Rzeczywiście, odpowiedzialność jest spora. Widzę, że zmienił się nastrój polityczny w mieście, na ulicach ludzie rozmawiają o polityce, z czego się bardzo cieszę. Mam nadzieję, że utrzymam tę atmosferę i nie powielę błędów poprzedników. Problem w tym, że wiele działań, które zamierzamy ze współpracownikami podjąć, wymagają czasu. Na najbliższy budżet nie mamy praktycznie wpływu, nie zmienimy w ciągu kilku tygodni głównych celów inwestycyjnych, dlatego efekt naszej pracy będzie widoczny dopiero za rok. Wyborcy oczekują zmian od razu... - To jest problem każdej rewolucji pokojowej. Kiedyś siłą przejmowało się władze i robiło czystkę, ale my jesteśmy nastawieni pokojowo i demokratycznie. Chcemy być praworządni, a to oznacza, że zmiany będą się odbywać powoli, bo takie są procedury. Co na ten moment, na pierwsze dni sprawowania urzędu, jest dla pana największym wyzwaniem? - Spowodowanie, żeby urząd miasta pracował efektywnie, a także znalezienie oszczędności tam, gdzie mogą i powinny się pojawić. To jest podstawa. Trzeba przygotować urząd do dobrego i sprawnego funkcjonowania. Przed tygodniem media miały używanie - "narkoburmistrz", "ateista w papieskim mieście". W Wadowicach miał pan problem ze względu na swój, niekiedy kontrowersyjny, światopogląd? - Te określenia to haczyki medialne, zabiegi dzięki którym można lepiej sprzedać temat. Nie wiem, czy mieszkańcy Wadowic przywiązują do tego specjalną wagę. Nigdy nie ukrywałem, że jestem ateistą, nie ukrywałem też poglądów, według mnie słusznych, chociaż przyznaję, że kontrowersyjnych, ws. skutecznego przeciwdziałania narkomanii. Myślę, że wadowiczanie głosowali na mnie nie dlatego, że jestem ateistą, ale mimo tego, że nim jestem. Zaufali mi, bo mam coś ciekawego do zaproponowania i zmierzam do przywrócenia normalności i uczciwości w gminie. Mówił pan o rewolucji politycznej, a czy wynik wyborów przyniósł rewolucję również w pańskim życiu prywatnym? - To duża zmiana, muszę wziąć urlop na uczelni. Moja aktywność zawodowa na uniwersytecie miała swój rytm, teraz muszę się przestawić na rytm pracy burmistrza. W polityce działam od kilku lat społecznie jako aktywista, teraz czeka mnie praca na inną skalę i na wyższym poziomie. Mam nadzieję, że dzięki temu będę mógł rozwinąć skrzydła i sprawdzę się na tym gruncie. Pracy naukowej nie planuję jednak porzucić. Nie przepada pan za garniturami. Burmistrz musi ubierać się na galowo? - Pewnie w niektórych sytuacjach musi. Na pewno nie będę cały czas chodził w garniturze, ani w... bluzie z kapturem. Pański przykład, aktywisty niezwiązanego z żadną z wielkich partii, to początek nowego trendu i przejmowania władzy przez obywateli? - Mam taką nadzieję. Historia Inicjatywy Wolne Wadowice pokazuje, że bez środków finansowych, zainteresowania mediów i większych szans, można pokonać urzędującą władze w demokratyczny sposób. To będzie inspiracja dla aktywistów, by brali sprawy w swoje ręce i działali. Polskiej polityki nie da się naprawić odgórnie, od strony parlamentu, tylko oddolnie. Wierzę, że z czasem kolejne dobrze zarządzane gminy i powiaty utworzą porozumienie, które zmieni sposób prowadzenia polityki krajowej, przejmie władzę. Wtedy zlikwidujemy system partyjny w dzisiejszym kształcie, wprowadzimy rozwiązania demokracji bezpośredniej. Jest szansa, że za 10-15 lat doczekamy się dobrze zarządzanego kraju.