Na początku miesiąca Mark Greenside przybył z kilkudniową wizytą do Polski. 12 sierpnia nakładem Wydawnictwa Świat Książki ukaże się jego druga książka o życiu w Bretanii pt. "Szaleństwa, gafy i trafy, czyli uczę się żyć we Francji". Wcześniej opublikował zbiór anegdot o początkach w nowym kraju pt. "Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem, jak się starał)", nam opowiedział o pracach nad trzecią i ostatnią książką z tej serii. Dariusz Jaroń, Interia: W książce "Nie będę Francuzem" wspomniał pan, że ma polskie korzenie... Mark Greenside: Mama mojego taty była Polką. Pochodziła z niewielkiej miejscowości na południu kraju. Wyszła za mąż za Węgra, zamieszkali w Budapeszcie. Po wojnie wyemigrowali do Francji. Tuż przed wybuchem wielkiego kryzysu mój dziadek wyjechał do USA. Pracował i wysyłał pieniądze na utrzymanie rodziny. W 1929 roku tata i babcia przypłynęli do niego z Marsylii. Także mój dziadek ze strony matki był Polakiem. Miał 14 lat, kiedy opuścił rodzinny dom i wyruszył do Stanów. Tam poznał swoją żonę - Węgierkę. Moi bliscy pochodzili zatem z Polski, Węgier, po części również z Francji. O ile wiem, tylko jedna z pozostałych w Europie osób przeżyła II wojnę światową. Podkreśla pan, że jest przedstawicielem pierwszego pokolenia po holokauście. Co to dla pana oznacza? - Urodziłem się pod koniec wojny - w 1944 roku. Kiedy byłem mały w domu wiele mówiło się o wojnie. Wszyscy moi dziadkowie mieli rodzinę w Europie. Prawie wszystkie te osoby zginęły. Moje pokolenie nie wychowało się na baśniach braci Grimm, tylko na opowieściach o obozach koncentracyjnych, holokauście i utraconych krewnych. Nie dało się od tego tematu uciec, ale było też wyczuwalne ziarenko optymizmu: przeżyliśmy, mamy szczęśliwą rodzinę. Największym szczęściem były dzieci, kontynuacja rodziny. Wielka miłość połączona z wielkimi oczekiwaniami rodziców. Jasno wpajano nam, co się stało w trakcie wojny i jak należy postępować w życiu. Czego nauczył pana dom rodzinny? - Żeby zawsze starać się być dobrym człowiekiem, pomagać innym. Po prostu. Myślę, że mam dość jasno sprecyzowany osąd: jak postępować, co jest właściwe. Oczywiście egoizm od czasu do czasu daje o sobie znać, ale mimo upływu lat nie zatraciłem tego moralnego osądu podejmowanych przez siebie decyzji. Zaangażowanie społeczne również wyniósł pan z domu? - Jedną z pierwszych rzeczy, jakie pamiętam, była wojna Korei i przesłuchania komisji senatora McCarthy’ego, tropiącego komunistów w całym kraju. To był czas wielkiego strachu. Ludzie bali się mówić o swoich poglądach, publikować. Mój ojciec był prawnikiem, prenumerował lewicowy magazyn "Nation", przyjaźnił się z adwokatami o lewicowych poglądach. Jednego dnia usłyszał, że jeśli chce odnieść sukces w zawodzie, powinien trzymać się od nich z daleka. Tak też zrobił. Byłem dzieckiem, w żaden sposób na to nie zareagowałem, ale byłem świadomy tego, co się dzieję, to mnie kształtowało. Co było potem? - Jeszcze z dzieciństwa pamiętam, jak pisałem list do Chruszczowa, pytałem, dlaczego tyle problemów stwarza światu? Jako Amerykanin obwiniałem wtedy ZSRR za wszystko. Na dobre zaangażowałem się w obronę praw człowieka w trakcie wojny w Wietnamie. Protestowałem przeciwko rekrutacji tysięcy młodych Amerykanów. Pracowałem wtedy w college’u uczęszczanym przez czarnoskórych studentów. Tłumaczyłem im, wbrew zabiegom promocyjnym armii, że ta wojna nie ma sensu, z całych sił starałem się ich przekonać, że nie powinni lecieć do Wietnamu. - Pamiętam bardzo brutalne demonstracje przeciwko Dow Chemical: firmie produkującej napalm na potrzeby wojska. Na kampus Uniwersytetu w Wisconsin przyjechała Gwardia Narodowa, byliśmy bici, użyto gazu. Na innej uczelni, dla czarnoskórych, wjechały czołgi, zapłonęły krzyże Ku Klux Klanu, były ofiary śmiertelne. To był przełom lat 60. i 70. Bardzo burzliwy okres w USA. Po zakończeniu wojny w Wietnamie Ameryka zaczęła zmierzać w dobrym kierunku, a ja swoją energię przeniosłem na pracę dla akademickich związków zawodowych, angażowałem się w lokalną politykę, przez ćwierć wieku opowiadałem studentom o naukach politycznych i historii. I zacząłem pisać. Wydałem zbiór opowiadań, a później przytrafiła się Francja, czego nigdy nie planowałem... Jak to się stało, że z nieplanowanych kilkutygodniowych wakacji wrócił pan jako właściciel domu na francuskiej prowincji? - Miałem dziewczynę, która biegle mówiła po francusku, znała Bretanię i chciała mi ją pokazać. Byłem raz we Francji, w latach 60., ale nie miałem najlepszych wspomnień. Poza tym nie lubię latać, nie znam francuskiego. Powiedziałem jej, że jak wszystko sama załatwi, polecimy. I polecieliśmy. Znalazła dom w niewielkiej wiosce, a ja w ciągu zaledwie kilku dni pokochałem to miejsce. To nie w moim stylu. Nawet w moich opowiadaniach nie ma sentymentu do miejsca, odgrywa ono marginalną rolę albo wcale go nie ma. Zdarzyło się to panu wcześniej? - Raz. Trzy lata wcześniej wyjechałem pisać na wieś do Wyoming. Zafascynowały mnie tamtejsze przestrzenie, chmury, gra świateł. Było zimno ale pięknie. Zacząłem rozglądać się za domem. Nie miałem pieniędzy, byłem nauczycielem na część etatu, ale to wieś w Wyoming: za cenę samochodu można kupić tam dom. Znalazłem jedno urocze miejsce. Może bym się skusił, ale wieś była zbyt oddalona od cywilizacji, poza tym jedyną rozrywką w okolicy był lokalny bar. Oczyma wyobraźni widziałem, jak co weekend dostaję w nim po głowie od miejscowych osiłków. Odpuściłem, ale po raz pierwszy w życiu pomyślałem: może powinienem mieć swoje miejsce na ziemi? I znalazł je pan w odległej Francji. - Bretania jest cudowna, ale żeby od razu dom kupić? Miałem 18-letnie volvo i nic poza tym. Któregoś dnia troszcząca się o mnie madame P. zabrała mnie do biura nieruchomości, obejrzeliśmy kilka domów, potem pamiętam spotkanie u notariusza i fakt, że kupiłem dom. To wciąż jest dla mnie jakąś tajemnicą. Jeżdżę tam od ćwierć wieku, za każdym razem dziwię się: to naprawdę moje? Kupiłem ten dom, czy wynająłem na lato? W Stanach jest pan człowiekiem aktywnym, samodzielnym, a we Francji - jak sam pan napisał - bezradnym jak kilkuletnie dziecko. Jak to pogodzić? - Bywa bardzo ciężko. Na początku sam chcę wiele rzeczy załatwić, ale potem dochodzę do wniosku, że nie wiem, jak się za to zabrać i jak się wysłowić. Uczę się co roku francuskiego, widać w moim wieku to nie do przeskoczenia... Poza tym czuję się we Francji jak gość. Jak daleko posuniesz się będąc gościem? Jak bardzo możesz naciskać na swój interes? Poruszam się po cienkiej linii, unikam polityki, chociaż jak tylko mogę, pomagam swojej społeczności. We Francji jestem mniej roszczeniowy niż w USA, a ludzie są bardzo pomocni. Gdybym był bardziej arogancki, mogliby nie reagować równie życzliwie. Francja wpływa na to, kim pan jest w Stanach? - Zmieniam się we Francji. To tu odwiedzający mnie przyjaciele z USA mówią, że jestem innym człowiekiem i wiele osób ze Stanów nie poznałoby mnie. Jestem spokojniejszy, bardziej ugodowy. W USA wyłapuję natomiast język francuski, zaczepiam francuskich turystów, staram się im pomóc, bo wiem, z czym mogą mieć problemy. W rejonie San Francisco, gdzie mieszkam, jest sporo osób francuskiego pochodzenia. Kiedy Bush dokonał inwazji na Irak, Francja jako jeden z nielicznych krajów sprzeciwiła się polityce USA. W innych regionach kraju ludzie ostentacyjnie tłukli butelki z francuskim winem, a w San Francisco można było dojrzeć transparenty "dziękujemy Francjo". Radzi sobie pan z różnicami kulturowymi? - Wciąż mam z nimi problem. Niedawno wybieraliśmy się żoną do miasta na pizzę. Zadzwoniłem do bardzo bliskich znajomych z pytaniem, czy się do nas przyłączą. Okazało się, że według nich to było zaproszenie na kolację. Byli zażenowani, kiedy zapłaciłem tylko połowę rachunku. Dwa tygodnie później zaprosiliśmy ich na kolację i przeprosiliśmy. Wyszło, jak mało jeszcze wiem i ile błędów popełniam każdego dnia. Zamieszka pan we Francji na stałe? - Spędzam tam 3-4 miesiące w roku i to wystarczy. Moja żona wciąż pracuje, zima w Bretanii jest ciemna i deszczowa, poza tym to zbyt małe miasteczko. Kocham Kraków, Warszawę, Nowy Jork. Potrzebuję życia kulturalnego wielkiego miasta: wystaw, koncertów, teatrów. Potrzebuję też ucieczki od tego zgiełku, a to daje mi Francja. Mieszkam na odludziu, a znam tam więcej sąsiadów niż w Kalifornii, spędzamy ze sobą wiele czasu. W Stanach jak znajomi przychodzą na kolację o 19, najpóźniej o 22 są w domu. We Francji takie spotkania trwają 5-6 godzin. Inaczej ceni się czas i relacje z ludźmi. Poza tym we Francji nie używam smartfona, staram się tylko raz dziennie korzystać z internetu, odłączyć od tego szaleńczego tempa. W USA jestem aktywny, sprawdzam wiadomości, piszę komentarze polityczne do lokalnej gazety. We Francji cieszę się spokojnym życiem. Na pewno jest pan jednak aktywny literacko... - To prawda. Finiszuję obecnie ze zbiorem opowiadań, jestem też w trakcie pisania trzeciej i ostatniej książki o Francji. Moja mama ma 92 lata. Dwa lata temu ostatni raz była ze mną we Francji. Zauważyłem, jak patrzy na niektóre rzeczy ostatni raz. Spojrzenia na kogoś, bycie gdzieś, zobaczenie czegoś. Wrócę tu? Spotkam cię jeszcze? W młodym wieku nie myśli się o przemijaniu, o tym czy jeszcze gdzieś wrócisz. Patrząc na nią zrozumiałem, że też zbliżam się do tego etapu w swoim życiu. - W tym roku zmarł pierwszy człowiek, którego poznałem we Francji. Ćwierć wieku temu, kiedy przyjechałem, był radosny czas narodzin i ślubów. Teraz przyszedł czas na pożegnania. Widzę, jak moi przyjaciele się starzeją, oni pewnie dostrzegają ten proces u mnie. Madame P., która zaopiekowała się mną we Francji, jest chora, teraz to ja staram się jej pomagać i ułatwiać codzienne funkcjonowanie. Dzieci moich przyjaciół były nastolatkami, kiedy ich poznałem, dzisiaj są dorośli, mają gromadkę dzieci. Moi sąsiedzi starzeją się, odchodzą... A ja zastanawiam się, kiedy i na mnie przyjdzie czas? O tym będzie moja ostatnia francuska książka.