Hasankeyf co roku odwiedzają dwa miliony turystów. To miejsce to prawdziwy skarb. Są tu tysiące jaskiń, których wartość naukowa i historyczna jest bezcenna. Dlatego trwa walka o wpisanie go na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, czyli na listę miejsc, które mają dla ludzkości "unikatową wartość kulturową bądź przyrodniczą". By dany obiekt znalazł się na liście, musi spełniać co najmniej jedno z dziesięciu kryteriów. Zgodnie z nimi, powinien m.in. "reprezentować arcydzieło ludzkiego geniuszu twórczego", przedstawiać "ważną wymianę ludzkich wartości na przestrzeni dziejów", być świadectwem "ważnych etapów w historii". Co więcej, powinien zawierać "ślady dawnego życia lub istotnych procesów geologicznych", obejmować "wyjątkowe zjawiska przyrodnicze lub tereny szczególnego naturalnego piękna i o estetycznym znaczeniu". Hasankeyf jest jedynym miejscem na świecie, które spełnia aż 9 z 10 kryteriów. Dla porównania: piramidy w Egipcie spełniają 3 kryteria, Wielki Kanion 4, a Wenecja - 5 kryteriów. "Dwulicowość" władz Dlaczego ten skarb cywilizacji nie został otoczony międzynarodową ochroną? Bo zgodnie z prawem musi zostać zgłoszony do UNESCO przez władze danego kraju. Ankara jednak takich kroków nie zamierza podejmować. - Jeśli rząd turecki nie chce tego zgłosić, to jest to działanie negatywne. Ujawnia dwulicowość - ocenia dr Joanna Bocheńska z Instytutu Filologii Orientalnej UJ, współtwórca Pracowni Studiów Kurdyjskich. Turcji nie jest na rękę, by miasto znalazło się na liście UNESCO, bo już niedługo - zgodnie z planem - ma zniknąć z powierzchni ziemi. Kurdyjskie prowincje Batman i Sirt, a także Hasankeyf, zostaną zalane po to, by zrealizować projekt budowy tamy Ilisu i systemy irygacji. Hasankeyf znajdzie się na dnie sztucznego jeziora. Element nacisku Dlaczego władze tureckie podjęły tak niezrozumiałą decyzję? Po pierwsze, budowa zapory Ilisu wiąże się z turecką polityką wodną. Ponad pół wieku temu, gdy panowała moda budowania wielkich tam na rzekach, w Turcji powstał projekt Południowowschodniej Anatolii (GAP). Pierwszą decyzję o budowie zapory w Hasankeyf podjął premier Adnan Menderes w 1954 roku. Ilisu jest kluczowym elementem projektu, który ma wymiar międzynarodowy. Stawiając zaporę, Ankara ma zamiar wzmocnić swoją pozycję w regionie. Turcja chce, w znacznej mierze, przejąć kontrolę nad zasobami wodnymi Bliskiego Wschodu, by stać się głównym graczem w regionie. Wraz z ukończeniem projektu GAP do Syrii trafi o 40 proc. mniej wody, a do Iraku aż 80 procent mniej wody z Eufratu. Z powodu susz woda w tej części świata jest niezwykle cenna. Cenniejsza nawet od ropy naftowej. Wiele krajów Bliskiego Wschodu ma ropę, większość cierpi natomiast na niedobory wody. Kraj, który kontroluje wody Eufratu i Tygrysu, jest władcą Żyznego Półksiężyca. Tamy dają możliwość regulowania wody i mogą być wykorzystywane przez Turcję jako element nacisku. Mania nowoczesności Drugi powód dotyczy kwestii kurdyjskiej. W jaskiniach położonych w Hasankeyf mieszkają Kurdowie. Dlatego emigracyjne organizacje głośno protestują przeciwko tej decyzji i przekonują, że budowa tamy ma w rzeczywistości na celu "zniszczenie kurdyjskiego dziedzictwa narodowego". Twierdzą, że "władze Turcji chcą wymazać ślady historycznej obecności Kurdów na Wschodzie". Trzeci powód związany jest z turecką manią nowoczesności. Decyzję o wysiedleniu ludzi z grot zapoczątkował prezydent Cevdet Sunay. Chciał, by Turcja była postrzegana jako państwo nowoczesne, dlatego protestował przeciwko mieszkaniu w grotach, bo jak mówił "uwłacza to człowieczeństwu". Takie przekonanie panuje wśród władz tureckich do dziś, żądza nowoczesności jest bardzo duża. Turcy nie chcą, by mówiono o nich, że są zacofani. To jest rodzaj pewnej manii nowoczesności, która niszczy na wschodzie mnóstwo wartościowych rzeczy. Jak mówi dr Joanna Bocheńska "gdy nowoczesność wkracza w ręce ludzi, którzy byli zacofani i chcą natychmiast pokonać wielowiekową przepaść, to staje się ona bardzo niebezpiecznym narzędziem. Nowoczesność w ręku uprzedzonych ignorantów to jest straszna rzecz". Turcja nie zdaje sobie sprawy z tego, że Hasankeyf ma wyjątkową wartość i nie trzeba, a wręcz nie można budować tam nowoczesnych obiektów. Turcy przestali myśleć o życiu w kategorii wyższych wartości, myślą jedynie w kategoriach użyteczności. Sytuacja jest paradoksalna. Z jednej strony Hasankeyf jest objęte ochroną tureckiego ministerstwa kultury, a w tym samym czasie inne ministerstwo zamierza zatopić te tereny. - Można nazwać to schizofrenią ministerstw - ministerstwo kultury zabrania ludziom rozbudowy i unowocześniania swoich domów, bo jak tłumaczą, jest to "zabytek kultury". Natomiast drugie ministerstwo obiecuje, że ludzie, którzy opuszczą swoje domy, otrzymają nowe, lepsze miejsca do życia - tłumaczy dr Bocheńska. Niektórzy się na to godzą, ale część została w swoich domach i broni ich. Kurdowie organizują wiele kampanii, dzięki którym głos Hasankeyf zaczyna być słyszalny w innych krajach. Wcześniej społeczeństwo międzynarodowe nic nie wiedziało o tym mieście, istniało przekonanie, że w Hasankeyf jest tylko parę jaskiń i ruin. Bezczynność Unii Europejskiej Ale mimo tych kampanii Unia Europejska nie podejmuje zdecydowanych działań w sprawie. Głos Europy powinien być mocniejszy. Dlaczego UE jest bezczynna? - Uważa się, że Kurdowie to koczownicy, którzy mają bardzo prymitywną kulturę i nie są dla Europy żadną wartością. A to kłamstwo, bo kultura kurdyjska jest szalenie bogata i fascynująca. To jest niesamowity i ogromny przekaz wartości duchowych, które powinny zostać dostrzeżone i docenione. Ale trudno kogoś do tego przekonać, bo wszystkim Kurd kojarzy się z uchodźcą i terrorystą - mówi dr Joanna Bocheńska. Świadczy to o pewnych brakach w polityce Europy względem Turcji. Unia powinna zobowiązać Ankarę do ochrony Hasankeyf. Jest nadzieja? Projekt ma zostać ukończony już w tym roku. Czy jest szansa na uratowanie średniowiecznych zabytków? Znawcy tematu wierzą, że tak. Kurdowie potrafili się zorganizować i udało im się przekonać rządy niektórych krajów, by nie wspierały tego projektu. - Jest nadzieja i warto walczyć o to, by ten topór, ta gilotyna ostatecznie nie spadła - apeluje dr Joanna Bocheńska. Antonina Kotarba