Ewelina Karpińska-Morek, Interia: Tybetańczycy to biedni ludzie. W jaki sposób ubodzy rodzice byli w stanie zebrać wystarczająco dużo pieniędzy, by wysłać dzieci przez góry do Indii lub Nepalu?Maria Blumencron: Chiński rząd wprowadził w Tybecie 9-letni obowiązek kształcenia. To pozytywna sprawa. Jednak każdy uchodźca, z którym rozmawiałam, potwierdzał, że opłaty za szkołę, plus inne koszty - takie jak zakup pulpitu do pisania czy książek - dla wielu rodzin były zbyt wysokie. Co więcej, dzieci w chińskich szkołach są uczone zafałszowanej historii. Rodzice pragną, by dorastały w tybetańskim otoczeniu i zdobywały wiedzę z dobrze poinformowanych źródeł. Nigdy nie ma jednolitej ceny za ucieczkę, ponieważ każda osoba, która pomaga w ucieczce organizuje ją inaczej. Koszty takiej wyprawy w ubiegłych latach były coraz wyższe, ze względu na rosnące niebezpieczeństwo bycia złapanym podczas dalszej wędrówki. Około 1300 do 2000 juanów. Widocznie rodzinie łatwiej było wpłacić taką kwotę, niż finansować rok nauki. Kto mógł zostać takim przewodnikiem? Tylko wyspecjalizowany himalaista czy przeciętny człowiek, który chciał pomóc Tybetańczykom? W sumie podczas mojej pracy poznałam pięciu przewodników, trzech z nich bliżej. Motywacja tych ludzi do pracy była różna. Dwóch określiłabym jako zawodowców. Swoje zadania traktowali jak pracę. Ale przy tym trzeba powiedzieć: była to praca bardzo niebezpieczna i męcząca. W ich wynagrodzenie był wliczony prowiant i koszty jazdy samochodem w góry. Taki "profesjonalny" przewodnik, który przeprowadzał dzieci z Tybetu, dostawał pieniądze z reguły też dopiero, gdy rodzice otrzymali informację zwrotną i dowód, że ucieczka do Tybetu zakończyła się powodzeniem.Maria Blumencron napisała książkę pt. "Auf Wiedersehen, Tybet" o morderczych przeprawach małych Tybetańczyków przez Himalaje: Wielu z nich było idealistami. Jeden zaprzyjaźniony przewodnik opowiedział mi: "Sam jako nastolatek zostałem przeprowadzony (do Tybetu - red.). Gdy byłem na emigracji usłyszałem przemówienie Dalajlamy, który zachęcał, by sensownie przeżyć życie. Postanowiłem wtedy zostać osobą, która pomaga uciekać Tybetańczykom. Znam całą trasę ucieczki." Nie wszyscy byli wyszkolonymi przewodnikami górskimi. Sami kursowali między Nepalem i Tybetem w butach sportowych. Ile potrzeba było czasu na wydostanie się z Tybetu i dotarcie do Dharamsali (lub innego miejsca, w którym uchodźcy mogli czuć się bezpiecznie)? Jak długi to był dystans? To zależy od drogi, którą dana grupa uchodźców wybierała, i do której części Tybetu zmierzała. Do marca 2008 r. około 2-3 tys. uchodźców każdego roku było w stanie przeprawić się przez góry. Najczęściej przekraczano granicę na wysokości 5780 m n.p.m. Przeważnie byli w drodze przez miesiąc, z tego od 7 do 14 dni na nogach. Z reguły próbowali najpierw docierać do Katmandu, gdzie w Tybetańskim Centrum dla Uchodźców wystawiano im dokumenty, upoważniające do dalszej legalnej podróży do Dharamsali w północnych Indiach. Ponieważ od powstań w Tybecie niewielu uchodźców dotarło do Nepalu, miejsce to opustoszało. W 2009 roku zaledwie 571 osobom udało się wydostać z Tybetu - wybrali inną trasę ucieczki. Czy dzieci, które brały udział w takich wyprawach, były przygotowane na długą wędrówkę? Mam tu na myśli ubranie, w szczególności odpowiednie obuwie, ciepłe kurtki, okulary przeciwsłoneczne. Klimat w Tybecie jest bardzo surowy - różnice temperatur, huraganowe wiatry, a także będące konsekwencją tych zjawisk odmrożenia i poparzenia słoneczne. Czy rodzice zdawali sobie sprawę z ryzyka związanego z taką wyprawą? Wiele dzieci wędrowało w tenisówkach po lodzie i śniegu. Nie miały śpiworów, więc musiały spać pod kocami. Przeważnie wędrowało się w nocy, żeby w ciągu dnia schować się i odpocząć. Te dzieci z reguły wychowywały się na wysokości 3500 tys. m n.p.m., więc to, co dla europejskiego dziecka byłoby bardzo trudne (pokonanie granicy na takiej wysokości - red.), dla nich było pestką, Wielkim problemem podczas wędrówki było to, że dzieci bardzo szybko się odwadniały. Na takie wędrówki na wysokości trzeba było zabierać o wiele więcej wody. Okulary słoneczne, szczególnie potrzebne na obszarach zaśnieżonych (gdzie groziła ślepota śnieżna - red.), przeważnie zapewniały osoby, które były pomocnikami w czasie ucieczki. Gwałtowne burze śnieżne w górach stanowiły prawdziwe zagrożenie życia. Od początku ruchu "ucieczkowego" w ciągu 50 lat do 2008 roku, (...) bez przerwy zdarzały się przypadki amputowania odmrożonych kończyn. Nie jestem w stanie ocenić, jak wielu rodziców wiedziało o ryzyku, na jakie narażone były ich dzieci podczas podróży. Mam kontakt z dwiema tybetańskimi matkami, które wysłały swoje pociechy na emigrację. Nie były do końca świadome, na jak ekstremalne niebezpieczeństwo je naraziły. Puściłam jednej z nich fragment filmu dokumentującego ucieczkę, w której brało udział jej dziecko (7 lat po wyprawie). Była zszokowana. Czy dzieci bały się tych wypraw czy nie myślały w ogóle o potencjalnym niebezpieczeństwie? Przed wyprawą sześcioro "moich" podopiecznych w ogóle nie było świadomych całej sytuacji. Jakkolwiek zauważały, że coś nie gra. Ale miały szczęście, trafiły na dobrego przewodnika i pozostałych, dorosłych uchodźców, którzy im pomagali. Więc poradzili sobie z tą traumą. Kiedy spotkałam ich po nepalskiej stronie gór, byli w dobrej kondycji psychicznej. W jaki sposób rodzice tłumaczyli dzieciom sens takiej rozłąki? Czy mówili, że w Indiach będą miały szansę kształcić się w lepszych warunkach (a potem wrócić do Tybetu i znaleźć lepszą pracę) i oczywiście spotkać się z Dalajlamą? Czy małe dzieci są w stanie zrozumieć, dlaczego przez kilka lat muszą żyć bez mamy i taty? Rodzice sześciorga "moich" dzieci opowiedzieli im, że będą szły do Indii, do szkoły. Nie mówili natomiast o Dalajlamie. Ze strachu. Dwoje "moich" podopiecznych w ogóle nie wiedziało, kim jest Dalajlama. Rodzice także tłumaczyli, że dzieci muszą pilnie iść do szkoły. I obiecywali, że niedługo odwiedzą je na emigracji. Do dziś (10 lat od czasu, kiedy odbyła się ta podróż) tylko jedna matka była w stanie dotrzymać obietnicy. Przybyła 7 lat po ucieczce jej syna - i nie rozpoznała swojego dziecka. Czy rodzice mogli się w jakiś sposób komunikować z dziećmi wysłanymi do Indii? Czy mogli pisać listy lub wysyłać im jakiekolwiek informacje przez przewodników górskich?Możliwości dla rodziców, jeśli chodzi o komunikowanie się z dziećmi, wzrosły w ciągu ostatnich 10 lat - od czasu, gdy w Tybecie upowszechniły się telefony komórkowe.Na początku tylko dwoje z sześciorga dzieci miało kontakt telefoniczny ze swoimi matkami. Dziś cała szóstka może się kontaktować ze swoją rodziną. Czy brałaś udział w wyprawie, w czasie której dzieci były tak wyczerpane, że któreś z nich zmarło w drodze? Nie. To na szczęście zdarzało się bardzo rzadko. Opisałam w swojej książce " Auf Wiedersehen Tibet" jedną sytuację - to historia zaprzyjaźnionego przewodnika-pomocnika. Na jego rękach zamarzło dziecko. Dokładnie opisał mi całe zdarzenie. Gdy w 2007 r. spotkaliśmy grupę pięciorga nastolatków, mieli odmrożenia na dłoniach i stopach. Byli w bardzo złym stanie, jeśli chodzi o zdrowie. Na szczęście miałam ze sobą fotografa i ratownika medycznego - Christiana Gatniejewskiego. On dokładnie wiedział, co robić w tamtym trudnym momencie. Jakie jest twoje najgorsze wspomnienie z wypraw przez Himalaje? Moje aresztowanie w Tybecie w grudniu 1999 r., gdy próbowałam towarzyszyć podczas drogi z Lhasy do Kathmandu. Co musiałaś zrobić, żeby móc brać udział w tych niebezpiecznych wyprawach? Wiem, że poznałaś Kelsanga Jigme i później trafiłaś do więzienia na dwa dni, Kelsang Jigme na dwa lata. Co się stało później? Czy udało ci się nawiązać kontakt z nim po tym, jak został zwolniony? Jasne, jeszcze dwa razy przeprawialiśmy się z nepalskiej strony przez granicę w górach. Wciąż się przyjaźnimy. Kelsang mieszka obecnie w Australii. Otrzymał - jako były więzień polityczny - działkę od australijskiego rządu. Nigdy nie zastanawiałam się szczegółowo nad niebezpieczeństwem. Zajmowałam się dokumentowaniem i opowiadaniem o tym smutnym rozdziale (w historii Tybetu - red.), historii ucieczek. "Cieszę się, że udało nam się udokumentować fragment tej cichej tragedii z Dachu Świata Czy było takie dziecko, które na zawsze utkwiło w twojej pamięci? Sześcioro "moich" podopiecznych stało się z biegiem czasu częścią mojego życia, a ja częścią ich życia. Ale jest jeszcze dwoje innych dzieci, które siedzą w mojej głowie. Było takie zdjęcie dwójki zamarzniętych małych Tybetańczyków. Pewien himalaista znalazł zwłoki na pograniczu. Pokazała je niemiecka telewizja ZDF. To, co zobaczyłam, bardzo zmieniło moje życie. Chciałam wiedzieć, dlaczego rodzice wysyłają dzieci na takie wyprawy. Chciałam poznać tych małych dzielnych ludzi i udokumentować ich ucieczkę. Nakręciłam film i napisałam książkę. Założyłam stowarzyszenie "Shelter 108" (zobacz oficjalną stronę stowarzyszenia). Wybudowaliśmy domy dla najmłodszych, rozbudowujemy istniejącą szkołę, założyliśmy hostel dla dzieci i dla młodzieży w Kathmandu. Pomagamy małym Tybetańczykom będącym na emigracji w Paten w Niemczech, a także w Austrii I Szwajcarii. Jak długo te dzieci pozostają w Indiach? Czy myślą o powrocie? Czy obawiają się szykan i więzienia, w którym po powrocie do Tybetu będą musiały spędzić kilka miesięcy do dwóch lat? Tylko nieznaczny procent dzieci kończących edukację wraca do Tybetu. Zostają, bo mają lepsze perspektywy, większe szanse na pracę. Wciąż słyszy się, że młodzi Tybetańczycy, którzy wracają z emigracji do domu, są aresztowani. Zostają więc, bo wiedzą, że mogą swoją kulturę, religię, język i tożsamość lepiej chronić przed zagładą właśnie na emigracji. POLECAMY: Oficjalna strona Marii Blumencron. W jaki sposób można pomóc organizacji Shelter 108?