Rozpracowywanie gangu mokotowskiego i wielu innych organizacji przestępczych, a także praca w Komendzie Stołecznej - to tylko niektóre epizody z życia Fabiańczyka, które porusza Górski. Najważniejszym jest jednak jego wieloletni pobyt w więzieniu, do którego trafił w... mundurze, z wyrokiem wyższym od tego, który usłyszał zamknięty przez niego przestępca. Na portalu Interia.pl przeczytacie fragment piątego rozdziału książki - "Sześć lat dla czarnej owcy". FRAGMENT KSIĄŻKI: Majami: Powiem ci szczerze - ja ten cały swój proces po prostu zlekceważyłem. Byłem przekonany, że każdy sąd mnie uniewinni, bo ostatecznie zmusiłem niebezpiecznego bandziora do przyznania się do winy. Takimi, a nie innymi metodami, ale widocznie inaczej się nie dało. Dlatego nie przejmowałem się terminem rozprawy, robiłem swoje. No i nie postarałem się o dobrego adwokata. Było dla mnie oczywiste, że każdy papuga bez problemu wyciągnie mnie z tego gówna. Artur Górski: Bardzo się pomyliłeś... Majami: Nawet trudno sobie wyobrazić jak bardzo. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że pójdę siedzieć, i to z naprawdę dużym wyrokiem, roześmiałbym się mu w twarz. A.G.: Twój adwokat był dobrej myśli przed rozpoczęciem procesu? Majami: Trudno powiedzieć. W każdym razie on też się chyba niespecjalnie przyłożył do roboty. Powiedział, że naszą linią obrony będzie amerykańska zasada "owoców zatrutego drzewa". A.G.: Zgodnie z którą nielegalnie pozyskany dowód nie może być podstawą uznania sprawcy za winnego? Majami: Tak. Choć w tamtym czasie nie obowiązywała ona w polskim prawie i mogła stanowić jedynie - jak by to powiedzieć? - moralne wsparcie przed sądem. Mogła, ale nie musiała. Tak czy inaczej, nie myślałem o tym, jakie kwity przeciwko mnie gromadzi prokurator, kogo i co będzie miał przeciwko mnie. Owszem, zarzuty były poważne: usiłowanie zabójstwa, pobicie, uprowadzenie, nielegalne posiadanie broni i amunicji, ale przecież to ja byłem po właściwej stronie, a nie przestępca, którego chciałem wsadzić do puchy. Nic złego nie zrobiłem! A.G.: Kiedy odbył się proces? Majami: W sierpniu 2008 roku przed Sądem Rejonowym Warszawa-Śródmieście. I był dość krótki. Jak prokurator zaczął się rozwodzić na mój temat, to szczęka mi opadła. Zupełnie jakbym był jakimś groźnym bandziorem, którego trzeba jak najszybciej odizolować od społeczeństwa! I to na długo. Usłyszałem, że wcale nie byłem wzorowym policjantem, wręcz przeciwnie, olewałem pracę. A na swoim koncie miałem o wiele więcej kar dyscyplinarnych niż pochwał czy nagród. Czarna owca w niebieskim mundurze. A.G.: No przecież prokurator sobie tego nie wymyślił. Skądś musiał wiedzieć o tych karach. Majami: Oczywiście, że miałem w portfolio także nagany. A jaki pies ich niby nie ma? Taka służba, że trudno w niej zachować służbowe dziewictwo i świętość. Niestety, niefajną opinię wystawili mi przełożeni. Trafiła im się okazja łatwego pozbycia się mnie. Wynikało z niej wręcz, że w ogóle nie powinienem pracować w policji. I chyba tylko jakiemuś niedopatrzeniu zawdzięczałem fakt, że spędziłem tam tyle czasu. Na tej opinii poległem całkowicie. No i nie zapoznałem się ze wszystkimi materiałami, jakie zebrała prokuratura. Być może gdybym to zrobił, byłbym w stanie podważyć ten czy ów argument przeciwko. A.G.: Czy opinia przełożonych była rzeczywiście najważniejszym argumentem? Majami: Na pewno bardzo ważnym, choć nie brakowało innych. Przyznaję, że pan prokurator uczciwie przyłożył się do pracy. Pozyskał na przykład opinię środowiskową od dzielnicowego z mojego miejsca zamieszkania. Rzecz w tym, że było to miejsce przy wschodniej granicy, gdzie przebywałem jako przykrywkowiec. Czyli dla świata zewnętrznego - gangus. Dzielnicowy, który nie miał pojęcia, że jestem gliną, napisał lakonicznie, że nie widuje mnie w swoim rewirze, ale z tego, co wie, utrzymuję związki ze środowiskiem przestępczym. Nieźle, co? A ja nie mogłem się bronić, bo operacje specjalne są utajnione. Nawet przed sądem nie miałem prawa ujawniać detali mojej pracy. Poza tym prokurator miał zeznania czterech świadków. Jeden widział, jak zawinąłem Żelazkę, drugi, jak wjeżdżałem do lasku na Bródnie, trzeci słyszał strzały, a czwarty... Był nim Żelazko we własnej osobie. Który, oczywiście, zapewnił sędziego, że został przeze mnie siłą zmuszony do złożenia obciążających go zeznań, bo bał się o życie.Przed sądem wykazał się zresztą ogromnym talentem oratorskim. Mówił, jak to przed oczami stanęła mu śmierć w ciemnym lesie, jak już przeczuwał, że nie ma dla niego ratunku, jak przyznawał się do czynów, których nigdy nie popełnił. Zdolna bestia! A.G.: Skończyło się na jednej rozprawie? Majami: Nie. Była jeszcze druga. Ale i tak można mówić o wyjątkowo krótkim procesie. No i o błyskawicznym sukcesie wymiaru sprawiedliwości. Ostatnią moją szansą na stosunkowo niski wymiar kary była skrucha; tę sąd zawsze bardzo lubi i potrafi wynagrodzić. Tyle że ja nie zamierzałem jej okazywać. Powiedziałem, że zachowałem się prawidłowo jako policjant, że nie przyznaję się do winy i żegdybym miał to zrobić jeszcze raz, nie zawahałbym się. Tym samym przypieczętowałem wyrok: sześć lat bezwzględnego pozbawienia wolności. A.G.: Czyli dostałeś tyle, ile niektórzy szefowie mafii pruszkowskiej. To musiał być dla ciebie szok. Majami: Usiadłem na ławie i pomyślałem sobie: "Kurwa, grubo". No bo było grubo. Wyższego wyroku już dać się nie dało.