Postanowiliśmy udać się do bliskiego nam Lwowa, by zobaczyć, jak też sprawy wspomnianych kwestii wyglądają z perspektywy opinii mieszkańców zachodniej Ukrainy. Dębica nie istnieje Nowoczesny, choć niewielkich gabarytów dworzec autobusowy, wizytówka Krakowa, zamykany jest, może i słusznie, na noc. Wraz z dworcem jednak zamykana jest tablica rozkładu jazdy, pozostawiając podróżnych w konfuzji i rozterce. Tak więc nie znaleźliśmy autobusu i do tej pory nie wiemy, czy naprawdę istniał. Nic to, jak mawiał Mały Rycerz. Nieco ponad godzinę później odjeżdżał do Przemyśla pociąg pospieszny. Liczyliśmy na to, że nocna podróż będzie teleportacją - planowaliśmy bowiem zasnąć już w okolicach Krakowa - Płaszowa, a obudzić się w samym Przemyślu. I byłoby tak, gdyby nie pewna starsza dama, która, uparłszy się wysiąść w Dębicy, a nie do końca będąc świadoma, gdzie też Dębica leży, wysiadała na każdej stacji, po czym - jak to śpiewa Budka Suflera - znów wracała, zapalając światło i głośno lamentując. Sekundował jej pan konduktor, który co jakiś czas budził cały przedział zapalając jaskrawe światło i basem domagając się biletów do kontroli. W Przemyślu lało. Ze sławnej restauracji dworcowej - opisywanej przez Karla Emila Franzosa, któremu zaserwowano tam pewnego razu kotlet z zardzewiałym gwoździem - niewiele już pozostało. Nad samym dworcem zaś, z którego bryły można było jeszcze wnioskować o minionej świetności, unosił się jedynie smutek moknących na deszczu sokistów i tęsknota jakiegoś upartego geja, który w dworcowych toaletach flamastrem wypisywał swój numer telefonu i dramatyczne apele o "młodego pana do 30-tki, o pięknych i zadbanych stopach". Bez zwłoki zatem ruszyliśmy w stronę Medyki busem, zapchanym po samą gardziel zaspanymi transgranicznymi handlarzami. Chasydzi w "blachopolis" Medyckie przejście powitało nas dość niesamowitym "blachopolis", w którego błotnistych uliczkach, wśród gęstych oparów alkoholu, mieściły się wszelkiego rodzaju usługi: kantory o podłodze z kleistego linoleum, salony z automatami do gry czy zapiekankarnie ze smutnymi, dwudziestoletnimi dziewczętami obserwującymi z uwagą swoje kolorowe, szponiaste tipsy. Tu dopadł nas pierwszy powiew egzotyki: pod sinym, ciężkim medyckim niebem, skryci przed deszczem pod markizą przydrożnej pizzerii, kiwali się w porannej modlitwie przed przestąpieniem granicy ortodoksyjni Żydzi spowici w tałesy. Do czół przywiązane mieli filakterie. Abstrakcyjność widoku potęgował fakt, że swe święte księgi ułożyli na stojących wzdłuż ściany flipperach, w których kierunku oddawali pokłony. Ukraińscy pogranicznicy zabrali nam paszporty i wydali karteczki, które kazano nam wypełnić wszelkimi naszymi danymi oraz planowanymi celami podróży. Na karteczkach wpisać musieliśmy numery naszych paszportów, które - jak pamiętamy - wręczyliśmy wcześniej pogranicznikom. Jako że, jak wszyscy normalni ludzie, nie znaliśmy na pamięć tych numerów, musieliśmy do okienek powrócić i prosić o chwilowe wydanie paszportów z powrotem, celem uzupełnienia karteczek. Całą tą zabawą wstrzymywaliśmy, jak łatwo się domyślić, kolejkę, co bardzo nie podobało się spieszącym do ukraińskich sklepów, od których zależy ich byt, okolicznym mieszkańcom. W końcu, gdy w rubryce "miejsce pobytu" wpisaliśmy adres "Bandery 45", wychodząc z założenia, że ulica Bandery 45 na pewno we Lwowie się gdzieś znajduje, znaleźliśmy się na terytorium Ukrainy. Transgalicja Opędziliśmy się od taksówkarzy, którzy chcieli wieźć nas do Lwowa za "jedyne sto złotych", i wsiedliśmy do "marszrutki"- busika, który kursuje na trasie granica - Lwów. Kosztowało to 15 hrywien od osoby, co jest równowartością - mniej więcej - złotych ośmiu. Żółta "marszrutka", podskakując na wybojach, tym bardziej wyboistych, że remontowanych przed Euro 2012, wlokła się od wioski do wioski i od miasteczka do miasteczka. Krajobraz był po prostu spokojną kontynuacją krajobrazu polskiego, w miejsce jednak dominującej po naszej stronie pustaczano-kostkowej zabudowy, na Ukrainie mijaliśmy w dużym stopniu zabudowę jeszcze przedwojenną, przypominającą śląskie miasteczka, przetykaną wznoszonymi dopiero domami z czerwonej cegły. - To wszystko za pieniądze z przemytu - tłumaczył nam starszy pan, ukraiński Polak, który wsiadł w Mościskach i jechał do Horodoka, dawniej Gródka Jagiellońskiego. Miał twarz, którą wcześniej widzieliśmy wyłącznie na międzywojennych zdjęciach. Jego pokryta rzadkimi włoskami czaszka obciągnięta była skórą tak dokładnie, jak pływak kostiumem. I tak, przy akompaniamencie bzyczących melodyjek z zawieszonych na szyjach naszych współpasażerów telefonów komórkowych oraz dumek o kozakach dobiegających z radia, dotarliśmy w końcu do lwowskiego dworca kolejowego. Kulturno Monumentalny, secesyjny lwowski dworzec, po którym dostojnie spacerują wojskowi w ogromnych, poradzieckich czapach, robi wrażenie. Jest - jak się tutaj mówi - kulturno. Ściany przejść podziemnych wyłożone są brązowym marmurem, nad peronami nawisają monumentalne szklane kopuły, panie w kasach i informacji, znajdujących się wokół - także marmurowych - gigantycznych hal dworcowych, przypominają pamiętną panią z kiosku z lemoniadą, opisywaną przez Bułhakowa w "Mistrzu i Małgorzacie" - szybko i bez specjalnego powodu się obrażają, a ich informacje niekoniecznie są rzetelne, o czym mieliśmy się przekonać później, kiedy to o mały włos nie wsiedliśmy do pociągu, który zamiast do Krakowa... udawał się do Kijowa.