Po tym, gdy wiadomość tę rozpowszechnił na Facebooku reżyser filmu dokumentalnego o Słomczyńskim Maciej Gawlikowski, najpierw ze współdziałania w przyznawaniu nagrody wycofał się Instytut Książki, a następnie sama Fundacja Wisławy Szymborskiej postanowiła nie przyznawać nagrody tak zafajdanego imienia, tym samym nie wypełniając testamentowego zapisu autorki "Wołania do Yeti". Organizator protestu na Facebooku postawił publicznie pytanie: "Konfident UB wzorem dla młodych literatów?". Odzew internautów świadczy o tym, że pytanie było retoryczne. Tak jak nikt nie wyobraża sobie, by literackie nagrody nosiły miano propagandystów hitlerowskich, tak samo anatemą winni być obłożeni wszelkiej maści stalinowcy. Tak jednak nie jest i dlatego warto przyjrzeć się życiu Adama Włodka i jemu podobnych. Ludzi, którym przyszło żyć w wyjątkowych czasach i którzy - choć nie jest to żadnym usprawiedliwieniem - świnili też wyjątkowo. Słabe wiersze Urodzony w 1922 r. Adam Włodek na literackiej mapie Krakowa objawił się za okupacji niemieckiej. Zadebiutował zresztą nie w rodzinnym mieście, lecz w Warszawie, i to w wydawanym przez okupantów miesięczniku "Fala". Następnie drukował wiersze w także koncesjonowanym przez hitlerowców "Ilustrowanym Kurierze Polskim". Wreszcie, około 1944 r., objawił się w kulturalnym podziemiu królewskiego grodu Krakowa. Niejawne życie literackie tego miasta obejmowało, jak to dziś wyraźnie widzimy, nie za wiele osób. W podziemiu wydawali Kornel Filipowicz, Ignacy Fik i Adam Włodek, tomy Biblioteki Poetyckiej ilustrowała swymi rysunkami Maria Jaremianka. W czasie okupacji wieczory literackie odbywały się u Marii Morstin-Górskiej, u państwa Jachimeckich, Pustowskich, u pań Wielowieyskich, u których wynajmował pokój sławny komunistyczny krytyk, rozstrzelany potem przez Niemców Ignacy Fik. W 1945 r., gdy między lutym a lipcem redagował "Walkę", dodatek "Dziennika Polskiego", zgłosiła się do niego ze swymi utworami początkująca poetka. Po latach we wspomnieniach "Nasz łup wojenny" Włodek o wczesnej poezji Wisławy Szymborskiej (Wisełki - jak mawiał) napisał krótko: "Wiersze nie wyróżniały się niczym nadzwyczajnym - co więcej, były po prostu słabe". Przyszłej noblistce w debiucie pomógł Witold Zechenter, jeden z redaktorów "Dziennika Polskiego". Po opublikowanym w tym samym roku w "Dzienniku Literackim" wierszu Szymborskiej "Niedziela w szkole" rozgorzała dyskusja nad tym, jakiej poezji potrzebujemy. Wyszło na to, że nie takiej, jaką tworzyła przyszła noblistka, a Adam Włodek podczas tej debaty zajął stanowisko pryncypialne: "Literatura, jak trafnie sformułował to kiedyś Józef Stalin, ma być proletariacka w treści i narodowa w formie". W kwietniu 1948 r. literaci biorą ślub i Szymborska wprowadza się do pokoju męża w tzw. czworakach literackich przy ulicy Krupniczej 22 w Krakowie. Ona ma 25 lat, on 26. Noc poślubną - jak wieść niesie - spędzili na podłodze, gdyż jedyne łóżko, polowe, Włodek pożyczył Tadeuszowi Peiperowi, do którego przyjechał kolega, więc gościa trzeba było jakoś przenocować. Następnie młoda para przeniosła się do dwupokojowego mieszkania po Gałczyńskich. Rewolucji profil czwarty Maciej Słomczyński, późniejszy tłumacz Szekspira i Joyce'a, autor popularnych kryminałów podpisywanych pseudonimem Joe Alex, był jednym z ich sąsiadów. Szymborska mówiła o nim jako o swoim mistrzu w układaniu limeryków, z czego miała później zasłynąć. - Patrzyłam z zachwytem na to pokolenie - opowiadała Ewa Lipska, partnerka Włodka po jego rozstaniu z Szymborską. - To Adam Włodek wprowadził mnie w ten świat zabawy. Oni byli jak u Johana Huizingi, homo ludens. Potrafili zajmować się z zapałem wysyłaniem zabawnego telegramu czy pisaniem śmiesznego tekstu. - Pamiętam, jak gdzieś w roku 1970 napisaliśmy do Wisławy list na firmowym papierze Wydawnictwa Literackiego, że powstaje antologia wierszy o Leninie i prosimy, aby wyraziła zgodę na niewielką modyfikację w wierszu "Z nie odbytej wyprawy w Himalaje": na zamianę słowa "Szekspir" na słowo "Lenin", by "spotęgować zakres oddziaływania społecznego". W nowej wersji wiersz miał brzmieć: "Yeti, Lenina mamy/Yeti, na skrzypcach gramy". Po rozejściu się z Adamem Włodkiem w 1954 r. Szymborska dalej mieszkała przy Krupniczej, ale przeniosła się do innego mieszkania. Z byłym mężem pozostała w wielkiej przyjaźni. Wiele lat później opiekowała się nim w ostatniej chorobie. Po jego śmierci w styczniu 1986 r. zinwentaryzowała jego księgozbiór i przekazała go Bibliotece Jagiellońskiej. Co roku w rocznicę śmierci zapraszała do siebie wspólnych przyjaciół, by uczcić jego pamięć. Wspomnienia przerywał co jakiś czas rytualny toast: "Zdrowie Adama". A przed laty... Jeździła na spotkania z wyborcami, by mówić o programie Frontu Narodowego, razem z Tadeuszem Różewiczem, Jerzym Zagórskim i oczywiście Adamem Włodkiem. Po śmierci Stalina wystąpili razem w "żałobnym" numerze "Życia Literackiego". Szymborska pisała: Jaki rozkaz przekazuje nam na sztandarze rewolucji profil czwarty? - Pod sztandarem rewolucji wzmocnić warty! Wzmocnić warty u wszystkich bram! Oto Partia - ludzkości wzrok. Oto Partia - siła ludów i sumienie. Nic nie pójdzie z Jego życia w zapomnienie Jego Partia rozgarnia mrok. Niewzruszony drukarski znak Drżenia ręki mej piszącej nie przekaże, Nie wykrzywi go ból, łza nie zmaże. A to słusznie. A to nawet lepiej tak. - Nikomu nie pokazywałam swoich wierszy, nie radziłam się nikogo - mówiła Szymborska. - Z jednym wyjątkiem: Adama Włodka, on był ich uważnym czytelnikiem. - Adam miał wyjątkowy zmysł do oceniania wierszy - zgadzała się z tą opinią Ewa Lipska. - To bardzo ważna postać w życiu Wisławy i moim. Typ autoritario To Włodek pierwszy dostrzegł wielki talent Sławomira Mrożka. Na pogrzebie Włodka w 1986 r. padły słowa, że był on przez parę dziesiątków lat instytucją życia literackiego Krakowa jako przyjaciel i przewodnik debiutantów. Mrożek - widać - też był z tą instytucją związany. Andrzej Klominek w "Życiu w "Przekroju"" wspomina: "Zdecydowanie marksistowski usiłował być od początku poeta Adam Włodek, który wkrótce redakcję ["Dziennika Polskiego" - przyp. K.M.] opuścił, ale z którym odtąd łączyła mnie zawsze serdeczna przyjaźń i który wywierał na mnie znaczny wpływ. Dlatego nie zaskoczyło mnie, choć zaskoczyło wielu, że właśnie on, uchodzący kiedyś niemal za "wściekłego", już w 1957 r., nie mogąc pogodzić się z popaździernikowym rozwojem sytuacji, jako jeden z pierwszych oddał legitymację partyjną [po likwidacji "Po Prostu" - przyp. K.M.]. Kazimierz Koźniewski zapamiętał zaś z lektury "Życia Literackiego", że "polityczną wymowę miał druk nowego poematu Adama Włodka "Z czerwonego życiorysu Warszawy", w którym tragiczne powstanie w warszawskim getcie zostało przez poetę określone jako "powstanie robotnicze". Propagandowa brednia, jakiej Włodek powinien był unikać". Sławomir Mrożek w swoim "Dzienniku" 7 września 1964 r. wyjaśnia, "dlaczego w dwudziestym pierwszym roku życia był już zapalonym entuzjastą Józefa Stalina". Całą, tylko na pozór tajemniczą sprawę tłumaczy "według Fromma". "Otóż - pisze Mrożek - jako "pacholę o straszliwym poczuciu izolacji, uważałem się za wyjątkowo miłującego wolność, bo mnie się ani ojciec nie podobał, ani cała rodzina. Isolamento (wł. odosobnienie) pięknie dało się załatwić przez akces do komunistycznej ideologii. Podwójnie nawet, jako przez przynależność do "wielkiej rodziny", jako debiut, ogłaszanie się drukiem, co ta przynależność mi zapewniła. "Mała rodzina" była przeciw "wielkiej rodzinie", ale parę miliardobilionów od niej słabsza. "Wielka rodzina" drwiła z "małej rodziny" i obiecywała, że wnet zrobi z nią porządek, zapraszając mnie jednocześnie do tej roboty. Opiekun mój A.W. był i jest do tej pory klasycznym, preparatowym niemal typem autoritaria według klasyfikacji i nomenklatury Fromma, o jaskrawej potrzebie zarówno subordynacji, jak i dominowania, pierwsze w górę, drugie w dół. [...]" Ten sam lęk Adama Włodka, na przełomie lat 40. i 50. zeszłego wieku opiekuna Koła Młodych przy Oddziale Związku Literatów Polskich w Krakowie, wspomina też Mrożek w znacznie mniej napuszonym autobiograficznym "Baltazarze": "Włodek był postacią wielce oryginalną. Mały i gruby, z wielką skłonnością do tycia i z bujną czupryną nad niskim czołem, patrzący bystro, był synem zawodowego sierżanta i, na przekór ojcu, od dzieciństwa przejawiał skłonności lewicowe. Jednak był człowiekiem nad podziw otwartym na innych ludzi, zawsze w dobrym humorze, pełen energii i specyficznego dowcipu. Wkrótce stał się dla mnie, podobnie jak dla innych, przyjacielem. Zmarł nagle, w latach 70. [błąd, w 1986 r. - przyp. K.M.]". "Odwiedziłem go jeszcze w Krakowie, kiedy przyjechałem z Paryża w roku 1978 z francuskim paszportem, po 15 latach nieobecności w Polsce. Mieszkał wtedy przy ulicy Daszyńskiego, w maleńkim pokoiku zapełnionym głównie gazetami sprzed wielu lat. Utrzymywał, że ma zbyt wiele do roboty i dlatego niektóre gazety odkłada na później. To "później" przedłużyło się do jego śmierci. Jedno popołudnie po 15 latach - to za mało. Było gorące lato, na drugi dzień wyjeżdżałem do Warszawy. Na zewnątrz pozostał taki sam, ale charakter mu się zmienił. Oddał już legitymację PZPR i posiadł gorzką wiedzę człowieka, którego dobra wola, zapał, młodość zostały nadużyte do innych celów i zmarnowane". "Jedynym komunistą, jakiego wtedy znałem. Później namnożyło się ich dosyć. Mogę dodać, że Włodek był komunistą entuzjastą. Już później, za granicą, słyszałem o nim brzydkie rzeczy. Że donosił na UB bez względu na przyjaźń, która u Polaków była rzekomo w wysokiej cenie. Na pół w to wierzyłem, na pół nie, to znaczy zachowywałem rezerwę. Taka możliwość nie była wykluczona. W tym okresie partia była wszystkim i wierność jej była jego najświętszym zadaniem. Wbrew logice wszelkie jej wskazania znajdowały u niego natychmiastowy posłuch. Tito był zdrajcą? Tak jest, był zdrajcą. Knowania lekarzy, a tak się jakoś złożyło, że byli to żydowscy lekarze, przeciwko Stalinowi? Tak jest, przeciwko Stalinowi. Czy nie mówiłem, że Włodek był komunistą entuzjastą?". W okresie terroru Urząd Bezpieczeństwa Publicznego był sercem partii. Tak świętym, że mówiło się o nim z pobożną zgrozą, czyli nie mówiło się wcale albo jak najmniej. I to po obu stronach, ze strony partyjnych i ze strony prześladowanych przez partię. Wspólnym motywem był ten sam lęk. Partyjni, którzy mieli coś wspólnego z UB, spotykali się z dyskretnym milczeniem na ten temat ze strony pozostałych towarzyszy. O tym nie mówiono. Nawet Stalin się bał, lęk przenikał od Stalina do samego dołu. W rozmowie ze mną Włodek nie ukrywał swoich przekonań. Mówił o nich otwarcie, w sposób zupełnie naturalny. Miał swój dosadny język, bardzo zabawny, po części knajacki, z nieoczekiwanymi zwrotami z innych dziedzin. A ja, ponieważ było mi wszystko jedno, nie protestowałem ani nie aprobowałem. Trwałem w mojej pozie schyłkowca. On, znając "oręż marksizmu", spodziewał się, że prędzej czy później wpadnę w jego sieci. Dwudziestoletni schyłkowiec to rzecz śmieszna i w tym stylu nie mogłem wytrwać". Donosy na kolegów A czy Mrożek był świadomy tego, że również był donosicielem, choćby i nieświadomym? Adam Włodek meldował: "Informacje przekazane Wojewódzkiemu Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego pochodzą z obserwacji i rozmów przeprowadzonych z Maciejem Słomczyńskim przeze mnie, żonę moją Wisławę Szymborską-Włodek (również członka Partii i literata) oraz Sławomira Mrożka (kandydata Partii i literata)". Słomczyński, syn Angielki i Amerykanina, nawiasem mówiąc - bohatera wojny polsko-bolszewickiej, w czasie wojny AK-owiec, więzień Pawiaka, żołnierz armii i żandarmerii amerykańskiej (!), nie był jednak postacią bez skazy, którą dziś próbuje się na zasadzie kontrastu przeciwstawić demonicznemu Włodkowi. Niezależnie od tego, jak został przymuszony przez UB, w końcu 1952 r. funkcjonował jako TW - nomen omen - "Włodek". A wyjątkowo wredną kartę zapisał na początku roku 1953, w trakcie tzw. procesu kurii krakowskiej, kiedy to po pięciu dniach rozprawy odbywającej się w największej wówczas hali widowiskowej Krakowa, przy Zakładach Szadkowskiego, z siedmiu oskarżonych o szpiegostwo, na podstawie spreparowanych dowodów, troje otrzymało wyroki śmierci. Proces ten stanowił - według zamysłów władz - preludium do rozprawy z polskim Kościołem. Już miesiąc po wydaniu wyroku znalazł się w kinach półgodzinny film wyprodukowany w Wytwórni Filmów Dokumentalnych "Dokument zdrady". Wcześniej, na pierwszej stronie "Życia Literackiego" z 1 lutego 1953 r., ukazała się pierwsza część wielkiego reportażu z procesu, zatytułowanego wymownie: "Waszyngton - Watykan - Kuria". Jego autorem był Maciej Słomczyński. Z kolei komentarz do filmu był dziełem Karola Małcużyńskiego. Czytał go - co też warto zapamiętać - Andrzej Łapicki. Po 1956 r. film został wycofany z eksploatacji. Niewiele ponad miesiąc po "procesie kurii krakowskiej" zmarł Józef Stalin. Nic nie wskazuje na to, że gdyby rozprawa toczyła się już po śmierci Genialnego Wodza i Nauczyciela, miałaby inny przebieg. Tyle że może mniej hałaśliwy byłby zorganizowany "gniew ludu", w którym hańbą okryło się tak wielu. Nie tylko wymienieni wcześniej dziennikarze. W pośmiertnej biografii ks. Józefa Tischnera pióra Wojciecha Bonowicza księża tak wspominają tamten okres: "Codziennie rano klerycy w drodze na wykłady mijali oskarżycielskie napisy na Kurii. Zdarzało się, że w trakcie przechadzek ktoś zawołał w ich stronę: oddajcie te dolary, coście je schowali. - To bolało - przyznaje ks. Marian Jakubiec - jedliśmy co dzień kaszankę i kapustę, a tu takie okrzyki... Ludziom wtedy wydawało się, że jak coś wydrukowano w gazecie, to musi być prawdą". Pod rezolucją krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich potępiającą "zdrajców Ojczyzny" zebrano 53 podpisy. Między innymi Macieja Słomczyńskiego, Jana Błońskiego, Sławomira Mrożka, oczywiście Adama Włodka i Wisławy Szymborskiej. W 1991 r., w wydanej tylko po angielsku książce "Literary Galicia from Post-War to Post-Modern" Wisława Szymborska ten jedyny raz odniosła się do sytuacji z lat 50.: "Wytłumaczenie "my wierzyliśmy" jest dalece niewystarczające. Chodzi o mechanizm ludzkiego działania, który sprawia, że jeśli nie chce się w coś wierzyć, to się nie wierzy; jeśli nie chce się czegoś widzieć, to się nie widzi; jeśli nie chce się czegoś uświadomić sobie, to się nie uświadamia. Byłam ofiarą tego straszliwego mechanizmu. Wypełniałam moje rymowane powinności z przeświadczeniem, że robię dobrze. I to jest najokropniejsze doświadczenie w moim życiu". Krzysztof Masłoń ("Do Rzeczy" nr 1/2013) ----- Tekst pochodzi z pierwszego numeru nowego tygodnika "Do Rzeczy", który trafił właśnie do sprzedaży. Redaktorem naczelnym pisma jest Paweł Lisicki. POLECAMY: Lisicki robi "Do Rzeczy". "Wierzymy, że niezależność daje siłę"