O ich wielkiej popularności świadczy zwycięstwo w plebiscycie Telekamery 2007. Głosowało na nich 189.932 czytelników "Tele Tygodnia". W skali całego plebiscytu pokonał ich tylko serial "Niania". Premiera pierwszego programu kabaretu odbyła się 1 grudnia 1999 roku w Lublinie. Dzisiaj są obsypani nagrodami na festiwalach kabaretowych. Na rynku ukazało się ich kolejne DVD. Oto trzy indywidualne rozmowy, przeprowadzone tuż przed jednym z koncertów. Podobno jestem dowcipny Bohdan Gadomski: To pan, panie Marcinie, wymyślił i założył Kabaret Ani Mru Mru. Co pana zainspirowało? Marcin Wójcik: Myślę, że to, iż w pewnym momencie ciągnęło mnie na estradę. Byłem fanem całej sceny kabaretowej w Polsce i śledziłem polskie kabarety, lubiłem je oglądać. Znajomi pchnęli mnie do tego, żebym sam spróbował. I pan im uwierzył? Uważali mnie za człowieka dowcipnego i podpowiedzieli, że śmiało mogę założyć kabaret. Z odrobiną strachu i niedowierzania, ale i z nadzieją założyłem Kabaret Ani Mru Mru. Dlaczego z pierwszego składu ostał się tylko pan? Na początku kabaret był pięcioosobowy, potem dołączył Michał Wójcik, ale wtedy właśnie nasz zespół zrobił się trzyosobowy. Z pierwszego składu została Joanna Kolibska. W takim gronie graliśmy przez pewien czas, jeździliśmy na pierwsze festiwale. Potem doszedł do nas Waldek Wilkołek, ale Joasia odeszła. Od 2001 roku występujemy w obecnym, trzyosobowym składzie. Co dzisiaj robią ludzie, którzy wraz z panem zaczynali? Z tego, co wiem, Joanna po odejściu z naszego kabaretu występowała w jednym lub dwóch innych, z sukcesami, bo zdobywali na festiwalach nagrody, ale później wybrała inną drogę zawodową i życiową. Jest szczęśliwą żoną. Z pozostałymi nie mam żadnego kontaktu. Jak doszło do poznania obecnej trójki? Z Michałem poznałem się przez wspólnych znajomych, którzy mi go polecili, mówiąc, że jest bardzo zabawnym człowiekiem i świetnie sprawdziłby się w kabarecie. Spotkaliśmy się na próbie i tak już zostało. Waldek był przyjacielem Michała, również z kręgu wspólnych znajomych. Na początku zajmował się sprawami akustyczno-iluminacyjnymi, czyli światłem i dźwiękiem, na naszych występach. Z czasem wepchnął się na scenę, z której nie można go ściągnąć. Nauczyciel WF-u w kabarecie. To nietypowy mariaż... Można by tak sądzić, ale z drugiej strony, Zenon Laskowik, Krzysztof Jaślar, Marcin Daniec, to też absolwenci akademii wychowania fizycznego. Czyli, jak widać, absolwenci takiej uczelni mają predyspozycje do rozbawiania ludzi. Kiedy ujawniły się pana aktorskie predyspozycje? Już po studiach. Ale na ostatnim roku zacząłem myśleć o stworzeniu kabaretu. Nie ujawniałem aktorskich możliwości, tylko chciałem spróbować, licząc się z tym, że może z tego nic nie wyjść. Nie przypuszczałem, że nasz kabaret zostanie aż tak zauważony i dojdzie do etapu, na którym obecnie jest. Kto jest dla pana ideałem komika? Nie mam ideałów. Bycie kabareciarzem, komikiem w większości przypadków opiera się na osobowości. Idealny komik powinien być autentyczny na scenie. Jego działania muszą wypływać z serca, z duszy, z poczucia humoru, z wrodzonej vis comica i pomysłowości. Zauważyłem, że świetnymi komikami rzadko są dobrzy aktorzy, którym inni piszą teksty. To bardzo rzadko się sprawdza na estradzie. A Jerzy Kryszak czy Maciej Stuhr? Obaj są zawodowymi aktorami, ale ich umiejętności komiczne zapewne są wrodzone, a nie wyuczone. Co pana najbardziej bawi, z czego śmieje się pan do rozpuku? Bawią mnie irracjonalne sytuacje, które się zdarzają w życiu, zabawne zdania, ale przede wszystkim gagi sytuacyjne. Komicy, poza estradą, najczęściej są smutnymi i poważnymi facetami. Pan prywatnie też rzadko się śmieje? Śmieję się bardzo często, ale podejrzewam, że taka opinia, która się utarła o zawodowych satyrykach, bierze się z tego, że my - rozmawiając z kimś lub udzielając wywiadu - staramy się ukryć swoją zabawność. Dlaczego? Żeby nie wypaść na śmieszka, który przez cały czas żartuje. Staramy się pokazać, że od czasu do czasu bywamy poważnymi ludźmi. Ale nie jest tak zawsze. Wszyscy satyrycy, jakich poznałem, są bardzo zabawnymi ludźmi, którzy uwielbiają się bawić i żartować poza estradą. Co stanowi pana prywatność, o której jak do tej pory nic nie wiemy? Rodzina, żona Magdalena i trzyletnia córeczka Nadia, które mieszkają w Lublinie (ja oczywiście z nimi). Tam mam cichą przystań, do której zjeżdżam po koncertach. Staram się być dobrym mężem i ojcem. Mieszkacie w willi? W domu jednorodzinnym z teściami, ale jestem na etapie budowy swojego domu. Co lubi pan robić, gdy nie bawi innych? Lubię aktywnie spędzać czas. Od trzech lat grywam w golfa z kolegami, od czasu do czasu jeżdżę na nartach, chociaż teraz nie, bo nabawiłem się poważnej kontuzji kolana. Chętnie spotykam się ze znajomymi. 20 występów w miesiącu, czy to nie za dużo? To nie jest regułą, bo raz mamy ich więcej, innym razem mniej. Bywają miesiące, że ograniczamy występy, bo nie jesteśmy w stanie tyle pracować. Zdarzają się trasy, gdy mamy po dwa występy dziennie, ale potem niezbędny jest odpoczynek i czas na pracę nad nowym programem.