Dariusz Jaroń, Interia: W posłowiu do trzeciej części "Chłopców" napisał pan, że "czasem wystarczy uwierzyć we wróżki, nawet gdy one tracą wiarę w siebie. Nawet gdy Piotruś Pan wiesza się na pasku (...)". Udało się panu zachować tę wiarę i optymizm po śmierci Robina Williamsa? Jakub Ćwiek: Robin Williams nie jest pierwszym człowiekiem w moim życiu, który pokazał mi coś pięknego, ważnego, a potem tak czy inaczej zniknął. Część z tych wspaniałych osób odeszła na zawsze, z częścią po prostu rozeszły nam się drogi, ale to, co mi dali jest już moje... o ile oczywiście nie dostałem tylko wydmuszki. Od Williamsa również? - Słyszałem już takie głosy, że uwielbienie Williamsa dla życia musiało być kłamstwem, skoro się zabił, ale takie coś może powiedzieć tylko człowiek, który nigdy nie cierpiał na depresję. Williams walczył jak mógł najdłużej, po drodze zaszczepił radość i optymizm u milionów. I pewnie tak jak Leonidas, padając na ziemię, pokazywał starożytny odpowiednik "faka" Persom - wiedział bowiem, że mimo wszystko zrobił swoje - tak i Williams wykonał zadanie koncertowo. Smutno, że musiał odejść, ale jak nas wzruszać, też wiedział już od bardzo dawna. Wiadomość o śmierci aktora zmieniła coś w sposobie, w jaki patrzy pan na życie i osobę Piotrusia Pana, bardzo bliską pańskiej twórczości? - Niespecjalnie. W sensie zasmuciła mnie bardzo mocno, to oczywiste, ale w zasadzie tylko potwierdziła, co o życiu i Piotrusiu wiedziałem już wcześniej. Tacy jak on nie powinni być sami, bo żyją dla ludzi, ale i ludzką energią, obecnością, śmiechem się karmią. Życie jest przygodą, ale co to za przygoda, jeśli nie możesz przeżywać jej z kimś, nie możesz komentować w stylu: "Widziałeś?! Czy ty naprawdę widziałeś to, co ja?!!!". Dlatego od dawna już celem swojego życia uczyniłem szukanie ludzi, z którymi mogę przeżyć ubogacającą przygodę. Przyjaciół, dzięki którym nie będę sam, nie będę gadał sam do siebie i przez to wyglądał jak idiota. Zakładam, że ma pan w sobie cząstkę Piotrusia Pana. Czym ona się objawia na co dzień? - Pamięta pan scenę w "Hooku" gdy dorosły Piotruś Pan odkrywa swoją szczęśliwą myśl, dzięki której znowu może zacząć latać? "Jestem tatą!" I chyba na tym etapie bycia Piotrusiem jestem. Szczęśliwym, że oto są na świecie ludzie, za których odpowiadam bardziej niż za kogokolwiek innego i którzy są moi tak bardzo jak ja ich. Poza tym po piotrusiowemu uwielbiam zabawę, przygody, spotykanie nowych ludzi, wyzwania. Jestem strasznie niepoukładany, bywam skrajnie nieodpowiedzialny, kapryśny i marudny. Z drugiej strony mam dar dostrzegania potencjału chwili i gromadzenia wokół fajnych idei najfajniejszych ludzi. Bycie Piotrusiem Panem to bardziej przekleństwo, bo mówią, że to kompleks, nieprzystosowanie i brak chęci do podjęcia dorosłego życia, czy błogosławieństwo, bo pozwala zachować u dorosłego człowieka dziecięcy pierwiastek? - Tak bardzo nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, że aż mnie to bawi i niepokoi jednocześnie. Dla mnie bycie takim Piotrusiem to fakt. Coś z czym trzeba się zmierzyć i ułożyć swoje życie tak, by jednocześnie być Piotrusiem i w porządku człowiekiem. To powinno być czynnikiem motywującym do pozytywnego szaleństwa, a nie usprawiedliwieniem dla egoizmu i braku odpowiedzialności. A czym jest? Nie mam pojęcia. Patrząc na pana z jednej strony widzimy image rozluźnionego rockowca, człowieka drogi, z drugiej jednego z najbardziej zapracowanych polskich pisarzy... ... a skąd pomysł, że rockmani nie są pracowici? Płyty, koncerty, nieustanne szlifowanie technik, obmyślanie riffów, rytmów, solówek... Odnoszę wrażenie, że odbiera się temu miano pracy, bo świetnie się przy tym bawią, a to przecież jedno drugiego nie wyklucza - przeciwnie nawet, powinno stale współgrać. I wtedy wszystko się w tym obrazku zgadza. A jak wygląda to na pańskim obrazku? - Weźmy takie teraz. Właśnie udzielam wywiadu, jadąc Polskim Busem z Gdańska, gdzie w niezwykle przyjemny sposób i w doborowym towarzystwie spędzałem ostatnie dni trochę na pracy, a trochę bardziej na nieskrępowanym alkoholizowaniu się w takt rockowej klasyki. Teraz pędzę do Katowic. Chwilę temu pisałem rozdział książki, potem scenariusz reklamówki. W tle na zapętleniu leci "Come join the murder" White Buffalo - kawałek ze sceny finałowej "Sons of Anarchy" - oraz Tennessee Mojo, świetna płyta southernrockowej kapeli Cadillac Three. Gdy skończymy rozmawiać, poczytam trochę, może powieść, może coś z pasjonującej literatury faktu, która jest częścią reasearchu, czyli pracy. A może z kimś porozmawiam? I jeśli tak, to czy będzie to przyjemność czy praca? Może źródło inspiracji. Skąd ją pan czerpie? - Inspiracja jest wszędzie i we wszystkim, ale najwięcej jest jej w otaczających nas ludziach. Gdy ich poznajesz, gdy cię nakręcają tak czy inaczej, czujesz potrzebę, by o nich pisać. I tak to się kręci. A co z popkulturą? Mówi pan o sobie, że jest jej dzieckiem, w swoich utworach często się do niej odwołuje. Jak prezentuje się obecny stan rodzimej popkultury i czy czerpie pan z niej tak jak z zagranicznej? - Polską popkulturę wciąż uważam za nieco wycofaną, trochę zlęknioną, nie umiejącą oddać, gdy się jej docina. Przypomina sobie takiego chłopca, z którego wszyscy robili sobie w szkole "podśmiechujki", a on był mały, potulny, więc tylko zwieszał głowę i robił swoje. Tyle, że to "swoje" sprawiło, że dzisiaj jest wykształconym wielkoludem i na każdym polu może się odciąć jednemu czy drugiemu cwaniaczkowi płci dowolnej, który kiedyś usiadł na stosie usypanym z narodowych kompleksów, zasysa państwowe dofinansowania na swoją sztukę rzekomo wysoką i kpi tak z naszego wielkoluda, jak i każdego, kto chce się z nim kumplować. - Kultura popularna, to taka, która trafia do ludzi. Nie jest wysoka, nie dlatego, że nie potrafi, ale dlatego, że czasami trzeba przykucnąć, pochylić się, by lepiej wiedzieć do kogo się mówi. Ważną rzeczą jest także to, że popkultury należy się uczyć. Ona również posługuje się swoim kodem, językiem, odniesieniami, kliszami i jeżeli będziemy ją przyjmować bezrefleksyjnie, z jedynym założeniem, że ma nas nie angażować za głęboko, to takie coś dostaniemy. Co pan ma na myśli? - Będą się mnożyć rolnicy szukający narzeczonych dla swoich synów w szpitalach, szkołach, a my będziemy się przyglądać jak napotykając na tej drodze trudne sprawy, będą się zastanawiać "dlaczego ja"? Na szczęście mamy w tym kraju paru takich nauczycieli, jak chociażby Robert Ziębiński - z portalu "Dzika banda" - czy Kamil Śmiałkowski - z portalu naEkranieHatak.pl. Swoją drogą to znamienne, że tych dwóch znakomitych dziennikarzy szefuje dziś portalom netowym. Po prostu wiedzą, gdzie należy być, by trzymać rękę na popkulturowym pulsie. Bardzo chętnie skraca pan dystans między pisarzem, a czytelnikami, promuje czytelnictwo w rytmie rocka i chętnie spotyka się z fanami. Wytykają pana w środowisku palcami, czy mówią "cholera, ten Ćwiek ma rację, trzeba wyjść do ludzi"? - Szczerzę? Pier..., co mówią ludzie w środowisku. To nie jest poza, to naturalna potrzeba - piszę dla ludzi, bo ich lubię. Czasem mnie wkurzają niemiłosiernie, ale nie znam chyba nikogo, kto by mnie nie wkurzał nigdy, więc pewnie to coś we mnie. Jestem opowiadaczem, gawędziarzem i czuję potrzebę mówienia, pisania, przekazywania opowieści, a w tym wszelki dystans przeszkadza. Dlatego odwołuję się do luzu wpisanego w moją ukochaną muzykę, do zachowań wpisanych w grupy dzielące wspólną pasję. Pewnie gdy my spotkamy się kiedyś na żywo, w dwóch pierwszych zdaniach zaproponuję skrócenie dystansu, bo tak mi wygodniej. Choć oczywiście nikogo do tego nie zmuszam, wygodnie w każdej relacji powinny się czuć obie strony. A jak się pan czuł w relacji z Brucem Willisem? Kilka lat temu wygrał pan konkurs i w nagrodę spotkał swojego idola. Kolejne źródło inspiracji? - On i jego kreacje inspirowały mnie zawsze, dlatego tak chciałem się z nim spotkać - jest obok Stephena Kinga i mojego taty moim największym idolem. On swoim życiem pokazuje, że luz, uśmiech i trochę doprawionego wódą bluesa w połączeniu z determinacją i pracowitością dadzą ci pakiet kontrolny nad własnym życiem. W dniu spotkania natomiast nie było maksym, nie było specjalnych inspiracji. Był szum w głowie, alkohol i czas spędzony miło, na pogawędkach. To świetny gość.