Krzysztof Różycki: W ostatnich dniach stał się pan negatywnym bohaterem kilku materiałów dziennikarskich. Najdalej w oskarżeniach i krytyce posunął się "Fakt". Jak pan to wytłumaczy? Jacek Winiarski: Byłem często pokazywany w telewizji, kiedy wypowiadałem się w obronie Doliny Rospudy, co pewna część Polaków traktuje z niechęcią, a nawet wrogością. Mimo że robiliśmy wszystko, żeby nie uwikłać się w politykę, nasza akcja jest rozgrywana przez polityków i to nie tylko na poziomie lokalnym czy krajowym, lecz także europejskim. Siedzieliśmy spokojnie w lesie i tylko z mediów dowiadywaliśmy się, że na temat naszej akcji wypowiada się prezydent, premier, wicemarszałek, ministrowie, koalicja i opozycja. Jestem przekonany, że kilka ugrupowań politycznych naszym kosztem chciałoby wygrać zbliżające się wybory do Sejmiku Województwa Podlaskiego. Ma pan na myśli PiS? Samoobronę. W niedzielę 25 lutego nasze obozowisko "odwiedził" tłum 500 krzyczących ludzi. Mieli w rękach krzyże, śpiewali Rotę. Z moich informacji wynika, że tych demonstrantów zorganizował niejaki Chmielewski, działacz Samoobrony, były wicemarszałek Sejmiku Województwa Podlaskiego. Ten człowiek już na miejscu podburzał tłum przeciw nam. Wtórował mu wiceburmistrz Augustowa, którego nazwiska nie pamiętam. Atmosfera była tak gorąca, że gdyby nie obecność policji, to pewnie zostalibyśmy zlinczowani. Wróćmy do publikacji w "Fakcie". Jest pan aktorem grającym ekologa? Co to znaczy być ekologiem? Przecież nie ma takiego zawodu! Skończyłem dziennikarstwo ze specjalizacją PR. Tak więc moja obecna funkcja rzecznika prasowego jest bezpośrednio związana ze zdobytym wykształceniem. A co z aktorstwem? "Fakt" nazywa pana miernym aktorzyną. Od siódmego roku życia chciałem być aktorem. Przez rok studiowałem w warszawskiej szkole teatralnej. Prowadziłem teatr amatorski. Miałem niewielkie role w serialach, filmach. U Agnieszki Holland zagrałem dziennikarza, a w "Klanie" kieszonkowca. Czy to coś złego? Przecież bracia Kaczyńscy ukradli w filmie księżyc i nikt z tego powodu nie czyni im wyrzutów. Występowałem w reklamówkach i nadal mam ochotę to robić, pod warunkiem że nie będą to reklamy McDonalds, Shella, PB czy innej firmy, której działalność stałaby w sprzeczności z tym, co robię w Greenpeasie. Nigdy jednak nie zagrałem żadnej wielkiej roli, więc może rzeczywiście jestem miernym aktorem. Aktorstwo to tylko hobby, dlatego epitety "Faktu" nie robią na mnie żadnego wrażenia. Gdybym takie zarzuty na swój temat przeczytał w poważnej gazecie, gdyby były one poparte konkretnymi argumentami, to może bym się przejął. Nie wiem, czy jest pan zdolnym aktorem, ale na pewno, według "Faktu", potrafi pan manipulować ludźmi i nawet tego nie ukrywa. Przytoczone przez "Fakt" moje opinie na temat PR są wyrwane z kontekstu. Wszystkich czytelników odsyłam na strony www.proto.pl, gdzie mówiłem, jak PR manipuluje ludźmi i jak cieszę się, że pracując w Greenpeasie, nie muszę już tego robić. Więc to prawda, że w przeszłości brał pan udział w kampaniach reklamowych koncernów chemicznych i motoryzacyjnych? Pracowałem w agencji PR, która świadczyła usługi na rzecz jednego z koncernów motoryzacyjnych. Będąc pracownikiem tej agencji, miałem odmówić wykonania pracy i zorganizować protest? Może tacy moralni, odważni i pryncypialni są dziennikarze "Faktu"? Jednak gdy tylko nadarzyła się okazja, odszedłem do Greenpeace'u, gdzie zarabiam połowę tego, co w agencji. Czy na tym ma polegać mój cynizm? Greenpeace to nie tylko praca, to moja pasja. Każda z 13 osób zatrudnionych w polskim oddziale organizacji poświęca się jej bez reszty. Tracą na tym nasze rodziny, najbliżsi, dla których nie zawsze mamy wystarczająco dużo czasu. Efekt jest taki, że praktycznie doszło już do trzech rozwodów.