Ewelina Karpińska-Morek, Interia: Przed wernisażem do sali, w której wiszą pana obrazy, weszły dwie Amerykanki. Były zachwycone kolorystyką. I rzeczywiście pierwsze wrażenie, gdy patrzy się na te obrazy, jest takie: cóż za fantastyczne kolory! Jacek Pałucha: - Zabawa barwami to podstawowa funkcja malarstwa. Kolor - od niego się wszystko zaczyna! Owszem, najpierw wymyślam scenkę, ale większość czasu to zabawa kolorem, czynność dominująca. Po kolorach zaczyna się wędrówka - bardzo fascynująca i wciągająca - po detalach. Odkrywanie każdego kolejnego elementu, szczegółu, który zawsze jest trafiony. Pomysł na całą kompozycję ma pan w głowie, zanim siądzie przy sztalugach, czy raczej jest to ogólny zarys kompozycji, a w trakcie pracy rodzą się kolejne? - To wszystko powstaje w trakcie. Zawsze maluję bez szkicu. Pomysły rodzą się na bieżąco. Strzela pan nimi jak z karabinu: spisanie wiejskiej kapeli, doping przed eventem, miłosne wyznanie na przystanku PKS-u, kapuściane pola, kolęda. Musze zapytać: czy to jest portret Polski? - Nie, nie jestem publicystą. Moje malarstwo nie ma żadnego wydźwięku politycznego. Broń Boże... Bardziej chodziło mi o polskie społeczeństwo z całym, pokaźnym tobołkiem przywar... - To jest obserwacja, ale także memorabilia. Pokazuję często sceny zapamiętane z dzieciństwa albo te znane ze słyszenia, zapamiętane z literatury. W tym powracaniu do dzieciństwa często odwołuje się pan do sytuacji, których najmłodszy widz zapewne nie zrozumie. - Niby tak, ale nie wierzę w to, że młodzież jest głupia i że nie zrozumie. Jestem nauczycielem i widzę, że nic się nie zmienia. Oni są tak samo chłonni, jak wtedy, gdy ja byłem w ich wieku, także wszystko jest OK! Miałam na myśli te wszystkie elementy zakotwiczone w PRL-u: kontrole procentowe, spisanie orkiestry. To były zupełnie inne czasy... - No tak, ale my też nie przeżyliśmy wojny, a mamy w literaturze przykłady opowieści historycznych. Pewne fakty są oczywiste. Liczę na inteligencję i chłonność świata. Te obrazy nie są dla wąskiej grupy ludzi i tylko dla naszych rodaków. Bo to nie jest opowieść publicystyczna o Polsce. Poruszam wiele uniwersalnych tematów. Jako społeczeństwo wychodzimy jednak w tym ujęciu bardzo groteskowo. Celnie punktuje pan słabostki. Tylko później przychodzi myśl "O, Jezu!" - jak z obrazu z Obamą. Dokładnie: O, Jezu, to o nas! Stacja kosmiczna na podwórku sąsiada - metafora niechlujności, bylejakości - w duecie z polską majówką. Jest pan bezwzględnym obserwatorem tych naszych wszystkich ułomności! Rzeczywiście tacy jesteśmy? - Ja nie wiem, czy to jest ułomność. Taki mamy koloryt. W Niemczech trudno znaleźć zasyfione podwórko, ale w Belgii już widziałem. Nie jestem przekonany, co jest lepsze. Po prostu tak jest. I koniec. Ja tego kompletnie nie wartościuję... Z jednej strony szpera pan w polskich zakamarkach, poluje na przywary i piętnuje bylejakość. Z drugiej mamy wielki świat: aukcje w Nowym Jorku, pola golfowe, limuzyny. Skąd się biorą te wszystkie pomysły? - W momencie malowania jednego obrazu już mam ileś tam nowych pomysłów na kolejne. To się bierze z głowy, z życia, z obserwacji, ze stopklatek, które się nawarstwiają w pamięci. Często jest tak, że temat, który się wydaje ciekawy literacko, jest trudno przekładalny na język pędzla i farby. Także to się gdzieś tam pojawia w głowie... Najpierw jest zajawka, a potem klik! I nagle wiem, jak to rozwiązać kompozycyjnie i jak do tego podejść. To jest naprawdę duży chaos! Skoro w trakcie malowania jednego obrazu pojawiają się kolejne pomysły, to w pana głowie musi być solidna kolejka tych oczekujących na realizację,. Ile więc czasu zajmuje średnio namalowanie jednej pracy? - Jestem bardzo pracowity! Mogę tak spokojnie powiedzieć, bo jestem też mocno dorosły. Wynika to z tego, że biegle opanowałem swój warsztat i praca nie jest dla mnie mordęgą. Wiem, co chcę zrobić, także przychodzi to dosyć łatwo... Czyli dzień, dwa, trzy - jak maluję coś dużego. Co sprawia panu największą przyjemność w pracy nad konkretnym obrazem?- Jeżeli coś jest dosyć trudnego i nieoczywistego, a jeszcze przy okazji coś fajnego wyjdzie przypadkiem, to...To jest to!- Dokładnie. Tym bardziej, jeśli z przypadku mogę zrobić dodatkową wartość. Powiedział pan, że malowanie to frajda. Rozumiem jednak, że też praca...- ... tak. Ale wypada być pewnej odpowiedniej konstrukcji psychicznej. To jest praca właściwie z samym sobą, ponieważ bardzo łatwo można zdziczeć. Także trzy lata temu zacząłem uczyć malarstwa w liceum plastycznym w Częstochowie. W ramach terapii (śmiech). Żeby uniknąć zdziczenia. Jeśli mówimy o pracy, niekoniecznie tej w szkole, to czy z rysunku i malarstwa da się dziś spokojnie żyć? Czy artysta może się poświęcić hobby i liczyć na to, że dzięki swojej pasji się utrzyma?- Dzisiaj chyba nie ma żadnego gwarantującego spokojną przyszłość zawodu. Może lekarz... Nie, nie widzę na horyzoncie takich zajęć. Trzeba być po prostu cierpliwym człowiekiem! Czy jest taki temat, którego nigdy by pan w swoich pracach nie podjął?- Staram się nikogo nie obrażać. Nigdy bym się nie podjął obrażania kogoś w chamski sposób. Rozmawiała: Ewelina Karpińska-Morek