Mała stara wieś, pośrodku wielkiego "nigdzie". Tu życie płynie swoim rytmem. Pradawnym zwyczajom akompaniują niewyraźne echa dalekiego świata, docierające zza Zamczyska, rzeki Białej i Pustyni Błędowskiej. W jednej z chałup, na rozrogu porośniętym lipami, mieszkają dziadek i babka. Gospodyni sprawia wrażenie nieobecnej, chłop z każdym dniem wydaje się starszy — coraz częściej zaczyna szeptać do siebie niezrozumiałe, na wpół urwane zdania. Błądzi pustym wzrokiem i miewa napady obłędu. Gdzieś znika. Niekiedy na długie godziny. We wsi mówi się, że chodzi na Podkrzywdzie. Wraz z nimi mieszka wnuk. Obserwuje codzienne rytuały, poznaje sekrety i fascynujące opowieści mieszkańców. Szybko orientuje się, że również jego rodzina ma swoją wielką tajemnicę... Kim lub czym jest nieokreślone "ono", którego imię na wpół świadomie przywołuje dziadek? Z opowieści chłopca, snutej w połowie mieszkańców, a w połowie jego słowami, z zasłyszanych i dojrzanych elementów wyłania się świat, w którym to, co przyziemne i realistyczne, łączy się z symbolicznym i niedookreślonym. Świat, którego oddanie wymaga osobnego języka. Świat, w którym to, co tamtejsze, okazuje się uniwersalne i aktualne. Pachnąca lasem, paląca w gardło bimbrem i jęcząca głosem zarzynanych kaczek. Hipnotyzująca, sensualna opowieść, w której można zanurzyć się wszystkimi zmysłami. ***Andrzej Muszyński pochodzi z Krzykawy. Jest pierwszym stypendystą Fundacji "Herodot" im. Ryszarda Kapuścińskiego i laureatem konkursu na najlepsze opowiadanie na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu. Publikuje w prasie i pismach literackich. Podróżuje, ale to tylko pretekst do powrotu do prowincjonalnych korzeni, o których pisze w swojej prozie. Wyróżniony ogólnopolskimi nagrodami podróżniczymi m.in. za trawers puszczy Minkébé w Gabonie oraz za wyprawę w Himalaje Birmańskie. Kiedyś samotnie przeszedł pieszo pustynię Atakama.Fragment książki:Dziadek nigdy nie zdradzał celu swoich wędrówek, kluczył w zeznaniach, wychodził z domu o najróżniejszych porach, a wracał zwykle, gdy już spałem — śledzenie go sprawiało mi wiele trudności. Szczwany lis robił to celowo. Zdziwiłem się jednak, gdy okazało się, że po ostatnim gęsiobiciu zaczął wybierać się na Podkrzywdzie z reguły o świcie. Chyba na Podkrzywdzie. Bo czułem już wtedy — i słuszne było to przeczucie — że z tym tajemniczym i zupełnie nieznanym mi miejscem wiąże go coś nienaturalnie bliskiego. Jak szpicel rozpracowywałem jego poranne strategie, licząc, że jego wzrok, szybkość kroku, kolejność pociągnięć brzytwą przy goleniu objawią trop — im częściej się myliłem, tym staranniej go obserwowałem. I. KSIĘGA OFIARY Tego poranka czułem, że znów wyrusza w drogę, i zamierzałem go po raz pierwszy śledzić. Wstał, rozpalił w piecu, podgrzał kubek mleka i zniknął za stodołą; gdy wrócił, zatrzymał się zanurzony w złotawej mgle, zamknął oczy, wyciągnął ręce ku niebu, rozpościerając poły workowatej fufajki jak skrzydła, na które posypały się ziarna światła, i zobaczywszy mnie z boku swoim trzecim okiem, oznajmił: "Idziemy do lasu". Sprawa Podkrzywdzia wydała mi się przez to na dłuższy czas stracona, ale grzyby zawsze pozwalały mu zapomnieć o innej obsesji; naszemu niewielkiemu życiu towarzyszył od niedawna wielki problem — problem lata. Dziadek od jakiegoś czasu, co nie zdarzało się wcześniej, prowadził za pomocą swojego jesionowego liczydła i prywatnych notatek skrupulatny Diariusz Dni Słonecznych. Dni mżawe, słotne i nawet te słoneczne, ale wietrzne, a przez to ponure,nie wydawały mu się godne zapisu. Prowadził ich własną klasyfikację, przypisując im określoną barwę — dniami czerwonymi nazywał te gorące i parne, żółtymi — mroczne, wietrzne i czasem zamglone,zielonymi — wilgne i rzeźwe, niebieskimi — przejrzyste i suche. Każdy dodatkowo opisywał czarno-białym prostokątnym kodem — pusty prostokąt oznaczał dni pełne światła i wiary, zamalowany na czarno — pochmurne i złe. W życiu dziadka słońce odgrywało szczególną rolę i chyba już jako jeden z ostatnich we wsi, z czego ochoczo podśmiewał się Stójkowy, pielęgnował prastary, zużyty zwyczaj — witał każdy jego wschód ukłonem, ściągając czapkę z głowy. Z żalem i tęsknotą wspominał swojego dziadka, który ponoć czcił słońce, kładąc się na ziemi krzyżem, z głową zwróconą w jego stronę. Coraz częściej cierpiał na długie chandry, bo liczba słonecznych dni stale się zmniejszała. Poprzedniej zimy jego nieomylneliczydło wskazało obłędną sumę dni piętnastu.Na majówkę w Kopańskim Dole leżały jeszcze otoczone żółtymi trawami krupki śniegu, odbierające ostatecznie nadzieję na wiosnę w niepewnej perspektywie lata, po którym mieliśmy stoczyć się w żółty ugór zimy. Może przez to im był starszy,tym częściej obarczał się latem brzemieniem robót i planów, z których większość mógł wykonać tylkow dni słoneczne. Rozpoczynał każdy z nich z zapałem neofity — sypiał coraz mniej, szamotał się i klął, próbując doprowadzić rzecz do celu.