W minionym tygodniu oglądaliśmy oto wielkich aktorów w spektaklu, który pokazał niewiele. Akurat tyle, że nie wystarczy zagrać, żeby od razu stworzyć rolę. Zresztą - jak mawiał pewien przedwojenny krytyk teatralny - są sztuki, które w ogóle nie nadają się na premierę. Mimo że poważne spotkanie w obronie demokracji w IV Rzeczypospolitej zorganizowano w auli poważnego Uniwersytetu Warszawskiego, atmosfera była przyjemna, jak w teatrzyku ogródkowym w Dolinie Szwajcarskiej. To zasługa trzech, przepraszam za słowo, moderatorów debaty: Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego i Andrzeja Olechowskiego. (Predylekcja tego ostatniego do trójkątów jest już legendarna, dość wspomnieć jego wcześniejszy - i równie udany - występ w towarzystwie Donalda Tuska i Macieja Płażyńskiego). Szumnie zapowiadany spektakl obywatelski okazał się półtoragodzinnym, lekkostrawnym show, w którym główne postacie, poza podawaniem sobie rąk, łkały unisono nad zagrożoną polską demokracją, choć jak można się było domyślać, nie tyle demokracja jest zagrożona, co publiczne istnienie pierwszoplanowych niegdyś polityków. Miał to być polityczny come back Kwaśniewskiego, byłego prezydenta, którego popularność nadal jest wielekroć większa niż urzędującej głowy państwa. Kwaśniewski, który, jak się zdaje, dość już się wynudził na wczesnej emeryturze, chętnie wróciłby do świata żywych. Wojtek Olejniczak z SLD, człowiek z gruntu uczynny, od razu oddał Kwaśniewskiemu premierostwo, ale z wrodzonej elegancji nie wspomniał, kiedy SLD wygra wybory. To drobiazg, Zagłoba też królowi szwedzkiemu lekką ręką ofiarował Niderlandy. Problem Aleksandra Sponsorowanego, jak nazwały go w tych dniach elity, tkwi w tym, że były prezydent sam na siebie nie ma pomysłu, nie ma liczącego się zaplecza ani zdefiniowanej przestrzeni publicznej, w której mógłby istnieć. A do tego zwyczajnie brakuje mu determinacji, by przedrzeć się przez glutowatość lewicy i wgryźć się, jak zajadły plemnik w żyzne, prawicowe jajo...