A najnowsze prawo, poczęte w miękkim łonie koalicji i powite przez rządzących, nakazuje zlustrować dziennikarzy, naukowców, adwokatów. Jakieś siedemset tysięcy czynnych zawodowo Polaków będzie musiało na papierze oświadczyć się swemu pracodawcy, że nie współpracowali. Ogłoszono też listę instytucji, z którymi współpraca w przeszłości zapowiada dziś kłopoty, z wyrzuceniem z pracy włącznie. Grono najwrażliwszych warszawskich redaktorów już zapowiedziało, że się nie da upokorzyć. Nie oświadczą się lustracyjnie! Wolą pogrążyć się w bolesnej kontemplacji swej uczciwości. I niech się tak stanie, choć piszącego te słowa nie obchodzi w najmniejszym stopniu, czy p. Ewa Milewicz chodziła sama na posterunek MO, czy zawozili ją tam skutą. W żadnym stopniu nie porusza mną, czy p. Wojciech Mazowiecki z pisma "Przekrój" bił milicjantów, czy milicjanci bili jego. I musiałbym być poszkodowanym na rozumie, by wnikać w obywatelskie nieposłuszeństwo kudłatego Najsztuba Piotra, który też zapowiedział, że się nie oświadczy. I choć nie wypowiedziały się jeszcze w sprawie autolustracji Agata Młynarska, Kinga Rusin ani Anna Samusionek, to rozumiem ich - i mimoz im podobnych - motywy. W latach 40. i nieco późniejszych też tak lustrowano. Pod groźbą kar i - na papierze! - kazano oświadczać, czy ma się rodzinę za granicą (w szczególności w NRF-ie albo Ameryce), czy się z nimi koresponduje, dostaje paczki, czy słucha się Wolnej Europy, chodzi do kościoła albo chrzci dziecko. Wtedy oświadczyny wielokroć analizowali towarzysze partyjni, dziś z tą samą ubecką starannością mają się zająć tymi kwitami towarzysze z Instytutu Pamięci Narodowej. Lustracja epoki bliźniaków wymaga wyznań absurdalnych. Dziennikarze, dajmy na to, mają oświadczać, czy współpracowali z Głównym Urzędem Kontroli Publikacji i Widowisk. Młodszym, więc z mocy prawa niewinnym, wyjaśniam, że taka była oficjalna nazwa cenzury. Wyjaśniam dalej, że każdy naczelny, sekretarz, kierownik działu czy nawet pojedynczy, a pijący, przepraszam, piszący dziennikarz, musieli takie kontakty z cenzurą mieć... Ba! Im lepiej ta współpraca się układała, tym większą swobodę miała redakcja. Oczywiście, w granicach PRL-owskiego prawa. O tym wie każdy. Idźmy dalej... Adwokaci będą musieli się przyznać, że współpracowali na przykład z Wojskową Służbą Wewnętrzną, jak kiedyś nazywała się Żandarmeria Wojskowa. Rzeczywiście, podstępne pytanie, naganna sytuacja... Kontakt prawnika z organami ścigania! - czy nie jest to podejrzane, a nawet karalne? Mecenas, który miewał kontakty z Milicją Obywatelską? Czyż nie jest godzien anatemy? Przeklęcia go przez społeczeństwo? Odrzucenia raz na zawsze? Jeszcze śmieszniej zapowiadają się oświadczyny byłych oficerów, którzy po zakończeniu błyskotliwej kariery w mundurze pozostali w szkolnictwie wojskowym albo milicyjnym. Dziś będą musieli napisać, że mieli kontakty z Akademią Spraw Wewnętrznych. To tak, jakby księża musieli oświadczać, że mieli kontakt z seminarium duchownym. Ale, ale... Nawet incydentalny kontakt z Urzędem do spraw Wyznań musi znaleźć się w lustracyjnych oświadczynach. Już można sobie wyobrazić listę zlustrowanych proboszczów czy biskupów, którzy tam szukali wsparcia, by uzyskać konieczną zgodę na budowę kościoła. A nad tymi wyskrobanymi z mozołem truizmami pochylą się prokuratorzy z IPN. Według niektórych komentatorów zajmie to im czas do połowy lat 20. Na szczęście, tylko bieżącego stulecia. Po oświadczynach przychodzą postrzyżyny. Czas, gdy chłopiec staje się mężczyzną. Załatwiał to kiedyś, w czasach słabo cywilizowanych, rytuał ścinania włosów. Praktykowany później w sytuacjach lustracyjnych bądź okupacyjnych. I cieszmy się, mili Państwo, ludzie kochani, że srogi prawodawca nie nakazał w ustawie, że ostrzyc trzeba się własnoręcznie. henryk.martenka@angora.com.pl