Przepraszam, nie pracownika służby zdrowia w ogóle, ale właśnie lekarza w szczególności. I wcale nie chodzi tylko o pieniądze. O haniebnych płacach polskich lekarzy napisano już wszystko. O haniebnym traktowaniu tego zawodu przez rządzących - też. O feudalnych warunkach panujących w środowisku medyków wiedzą wszyscy. Podobnie o naturalnym pragnieniu okazania wdzięczności za udaną operację, ludzkie potraktowanie w chorobie. Wszystko to splotło się w koszmarny węzeł obłudy, którego nie sposób już rozsupłać. Można go tylko przeciąć. Nie skalpelem, teksańską piłą mechaniczną. Wejście Polski do Unii i otwarcie rynku pracy dla polskich lekarzy było jak wpuszczenie strumienia ożywczego powietrza w zatęchły klimat naszej medycyny. Polski specjalista niemal z dnia na dzień dostrzegł, że w niczym nie ustępuje zagranicznemu koledze. Że nie musi walczyć o przetrwanie, harując miesięcznie po 300 godzin, i nie musi odczuwać dyskomfortu, sięgając po tzw. dowód wdzięczności. Nie musi godzić się z narzuconym mu przez władzę i społeczeństwo obowiązkiem życia heroicznego, jak napisał w "Wyborczej" etyk Zbigniew Szawarski. Wystarczy wyjechać za granicę, nawet nie za daleko, by odczuć, po co skończyło się długie i niełatwe studia, by zarobić na niezłe życie i odzyskać stracone w kraju uczucie sensu swego zawodu. Ale nie wyjadą wszyscy. "Upodlony lekarz to upodlony pacjent"... Takie hasło promował na strajku dr Krzysztof Bukiel, szef Związku Zawodowego Lekarzy. - Ubezpieczony oczekuje lepszych świadczeń zdrowotnych - powiada na to Andrzej Sośnierz, szef Narodowego Funduszu Zdrowia i odmawia, choć ma, kasy na podwyżki. Dwa całkowicie odmienne języki, które gwarantują jedno, że ci ludzie nigdy się nie porozumieją. A racja jest po stronie Bukiela. I mam nieodparte wrażenie, że Sośnierz też o tym wie. Że lekarz czujący swą wartość i uczciwie wynagrodzony jest lekarzem lepszym, i że pierwszym, kto odczuje tę prawdę na własnej skórze będzie pacjent. Bracia trzymający władzę w strajku lekarzy nie widzą wołania o uzdrowienie polskiej służby zdrowia. To dla nich wrogi akt polityczny, spisek kolejnego układu, bo przecież lekarze otrzymali już znaczące podwyżki i dziś młody lekarz nie zarabia na etacie 1200, tylko okrągłe 1600 złotych. To już połowa tego, co bierze pomocnik murarza. Więc o co chodzi? To mało? Po co te żale? - Ja też zarabiam mniej niż premierzy w krajach zachodnioeuropejskich - utyskiwał przed kamerami premier. Słusznie, niech się jeden z drugim medyk zawstydzi, że tylko żąda i żąda. Inni też mają niełatwo. Manewr z opóźnieniem negocjacji, a potem doproszenie do rozmów płacowych innych związków zawodowych były prymitywnymi próbami strony rządowej ogrania lekarzy, zdeprecjonowania ich postulatów, zmarginalizowania strajku, skłócenia środowiska, a nawet podgrzania atmosfery społecznej przeciwko doktorom. Od samego początku nie widać było woli władz, by konflikt rozstrzygnąć zgodnie z elementarną przyzwoitością. Ale tak działo się i za poprzednich rządów. To jest kompletnie niezrozumiałe, przede wszystkim krótkowzroczne, ponieważ żenujące płace lekarzy to tylko jeden z wielu - wcale nie najważniejszy - nierozwiązanych problemów polskiej służby zdrowia. Chroniczny konflikt lekarzy z pracodawcą będzie trwał dopóty, dopóki państwo nie skończy z hipokryzją, z jaką traktuje tę branżę. Nietrudno sobie wyobrazić furię górników, którym kazano by tyrać za Bóg zapłać. Tymczasem od lekarzy wymaga się, by dyżurowali, ratowali, poświęcali się i nieustannie uczyli, ale przede wszystkim, by nie oczekiwali za to pieniędzy. Aha, i nie wolno im nic przyjmować od pacjentów albo firm, kręcących się po szpitalach. Bardziej namolnym doktorom ostentacyjnie przypomina się o ich powołaniu i misji zawodu. Widocznie ktoś uznał, że Hipokryzja to siostra Hipokratesa. henryk.martenka@angora.com.pl