Dyskusja wokół statusu mowy śląskiej trwa w najlepsze. Wiele osób jest zdania, że ma ona predyspozycje do bycia czymś więcej niż gwarą - jak określa ją większość. Gorąca debata toczy się nie tylko na Śląsku, ale i w Warszawie, bo tam zapadają kluczowe decyzje. Parlament obstaje przy wersji pierwotnej i popiera opinię Rady Języka Polskiego, która orzekła, że śląszczyzna to dialekt języka polskiego, co więcej - wewnętrznie bardzo zróżnicowany, dlatego nie wolno uznać jej za język regionalny. Wysiłki posłów, zabiegających o przeforsowanie nowelizacji Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych, rozbiły się o opór wielu ekspertów - w tym językoznawców, ale nie tylko - i utknęły w próżni. Przynajmniej na razie. W gąszczu terminów Ustawa i Europejska Karta Języków Regionalnych lub Mniejszościowych są względnie precyzyjne. Zgodnie z ich wykładnią, do miana języka regionalnego może aspirować ten, który jest nie tylko używany na terytorium danego państwa przez jego obywateli, dodatkowo stanowiących grupę liczebnie mniejszą od reszty, ale musi też wyraźnie różnić się od języka oficjalnego. Postawione kryteria spełnia w Polsce tylko kaszubski. Według profesor Jolanty Tambor, lingwisty z Uniwersytetu Śląskiego - i Ślązaczki od pokoleń - do tej skromnej, jednopunktowej listy mógłby swobodnie zostać dopisany śląski jako język pomocniczy, ale nie narodowy. - Ślązacy narodem nigdy nie byli, myślę, że nie są i przypuszczam, że nie będą. Co więcej, bycie narodem dla mnie wiąże się też z kwestiami politycznymi. Musi istnieć państwo, które go sankcjonuje, a państwa śląskiego jako takiego, w nowożytnym rozumieniu, nie było, nie ma i myślę, że nie będzie. Osobiście nie chciałabym, żeby powstało - wyjaśnia. Najszerszym terminem pozostaje zatem etnolekt. - Mieszczą się w nim zarówno takie odmiany mowy, jeśli tak to chcemy nazywać, które mają status języka, jak i te, które mają status dialektu - dodaje. Najczęściej stosowane w mowie potocznej określenie, czyli gwara, pociąga za sobą pułapkę dwuznaczności. - Ślązacy posługujący się na co dzień etnolektem uważają to słowa za określenie niższego rejestru, które jest pejoratywne, a nawet z lekka obraźliwe; utożsamiają je z socjalnymi grupami. Sam termin rozumieją, jako bliższy temu, który nadaje się w socjolingwistyce w odniesieniu do żargonów. Skojarzenia biegną ku takim określeniom, jak gwara złodziejska czy przestępcza i dlatego słowa "gwara" nie chcą używać - wyjaśnia prof. Tambor. Potrzask generalizacji Terminologicznych niejasności pozwoliłoby uniknąć nadanie śląszczyźnie wyższej rangi. - Coś, co jest nazywane językiem, ma o wiele większy prestiż niż to, co jest nazywane dialektem lub gwarą. Myślę, że zyskałoby na tym poczucie identyfikacji Ślązaków, ich tożsamości. Poczuliby się grupą ocenianą lepiej i traktowaną bardziej równorzędnie niż grupa etniczna, która posługuje się dialektem czy gwarą, bo ta w świadomości ludzkiej plasowana jest niżej - tłumaczy pani profesor. - Sądzę, że takie względy są najistotniejsze dla konstrukcji samej tożsamości człowieka. Z drugiej strony, nie należy ukrywać, że daje to łatwiejsze możliwości działania na rzecz etnolektu, czy w ogóle zachowania tradycji śląskich, bo pozwala starać się o środki na pielęgnację mowy śląskiej, czyli na edukację, publikacje, przygotowywanie audycji, robienie słowników, podręczników, itd. Zatem są to względy świadomościowe, prestiżowe, ale i ekonomiczne - podkreśla. Kwestia wyższego statusu śląszczyzny nie jest jednak do końca jednoznaczna, nawet dla samych Ślązaków. Nasuwa się choćby pytanie, czy uznanie jej za język "nie zabiłoby" różnorodności gwar śląskich. Z takim sformułowaniem prof. Jolanta Tambor nie zgadza się: - Nie należy wcale ujednolicać tego, co w tej chwili istnieje. Nie mówimy przecież o tworzeniu sztucznego języka, jakim jest przykładowo esperanto, tylko o usankcjonowaniu języka regionalnego. I nie widzę żadnego powodu, dla którego śląski język regionalny nie miałby być usankcjonowany w swoich trzech podstawowych odmianach, czyli opolskiej, centralnej (przemysłowej) i cieszyńskiej. Różnice są na tyle duże, atrakcyjne i ciekawe, szczególnie te wymawianiowe, ale i fleksyjne, związane z odmianą, że możemy to skodyfikować. Skoro język polski może mieć swoje odmiany terytorialne, to dlaczego regionalny język śląski nie miałby mieć swoich odmian regionalnych? Dla mnie kodyfikacja polega na dobrym opisie tego, co mamy, a nie na tworzeniu sztucznych norm - wyjaśnia. Puszka Pandory czy skarbnica? Podważa również tezę postawioną przez profesor Dorotę Simonides, która w jednym z wywiadów stwierdziła, że uznanie śląszczyzny za język to swoiste "otwarcie puszki Pandory", bo wówczas każda grupa etniczna będzie domagała się uznania ich gwary czy dialektu za język. - Jeżeli nad swoim regionalnym językiem chcieliby pracować górale, Kurpiowie czy Kociewiacy, to ja nie widzę w tym niczego złego. Myślę, że dążenie do zachowania swoich tradycji, do ochrony tego, co jest najistotniejsze w tradycji danej grupy etnicznej, daje tylko pozytywne rezultaty. Dla mnie nie jest to żadna puszka Pandory tylko skarbnica, do której mogłyby dołączać kolejne grupy etniczne - tłumaczy prof. Tambor. Dyskurs toczący się wokół statusu mowy śląskiej dawno wymknął się z ram wyłącznie językowych i górę zaczęły brać kryteria społeczno-polityczne. Takiego scenariusza nie udałoby się jednak uniknąć. Choćby dlatego, że sam termin "język regionalny" jest pojęciem polityczno prawnym. - Językoznawstwo takim pojęciem się nie posługiwało, zatem jeżeli przyznanie śląszczyźnie statusu języka regionalnego jest terminem prawno-politycznym, to oczywiście muszą grać względy społeczno-polityczne. Nie ma na to siły - podkreśla lingwistka. - A że czasami do tego włącza się trochę gorszej polityki, to nic na to nie poradzimy. Zawsze tak jest, że dookoła jakiegokolwiek działania, pojawiają się głosy tych, których uważamy za działających przeciwko wielkiej idei, która nam przyświeca w momencie postulowania pewnych działań i nic na to nie poradzimy - dodaje lingwiska. W sporze o język regionalny niektórzy zaczęli dopatrywać się również znamion separatyzmu i izolacjonizmu. Bo argumentację naukową przesłoniła polityka. Jak podkreśla profesor Tambor, Ślązakom, w tym większości działaczy Ruchu Autonomii Śląska, o żaden separatyzm nie chodzi. - Kilka, nie chciałabym tutaj używać złych określeń, osób, które wykrzyczały, że gdyby Śląsk był osobny, to byłoby mu lepiej, gdzieś tam w telewizji pokazano. To są jednak pojedyncze przypadki, raczej fakt medialny. Nigdzie dookoła siebie na Śląsku nie słyszałam, żeby ktoś miał takie poglądy, bo nie mają racji bytu takie malutkie państwa - zaznacza. - Poza tym zdecydowana większość ludzi, którzy w Narodowym Spisie Powszechnym wybrali opcję etniczną śląską, jako pierwszą, narodową, podawała polską. Sama też tak zrobiłam. Czuję się Polką, osobą narodowości polskiej i zdecydowanie tak bym tylko określała swoją przynależność. Natomiast etnicznie, w ramach tej polskości, czuję się Ślązaczką. Tak jak Kaszubi, którzy, jak rozumiem, czują się Polakami i w obrębie tego są Kaszubami. I nic nie przeszkadza im w tym, żeby mieć język regionalny - dodaje. Pod pręgierzem stereotypów Rzeczywisty ogląd sytuacji przesłaniają też stereotypy, które z impetem wdzierają się w myślenie o Ślązakach i Śląsku w ogóle. Punktem zapalnym jest zwłaszcza ten powiązany z "niemieckością". - O tym przekonaliśmy się w 2011 roku, jak Jarosław Kaczyński powiedział o "zakamuflowanej opcji niemieckiej". Wokół tych słów rozpętała się ogromna burza. Zawsze podkreślam, że w jego stwierdzeniu obraziło mnie tak naprawdę słowo "zakamuflowana". Bo moja opcja niemiecka nie jest zakamuflowana. Połowa moich przodków na poziomie dziadków to byli Niemcy. Tak to tutaj na Śląsku było. Rodziny w dużej części były mieszane, obok siebie zawsze mieszkali Niemcy i Polacy. Natomiast ja, osoba urodzona w 1958 roku, od początku byłam wychowywana jako Polka. Mój ojciec, którego rodzice byli Niemcami, wychowywał mnie jako Polkę, więc w ogóle nie widzę tutaj problemu - mówi z mocą prof. Tambor. - A jeżeli ktoś miał dziadków czy tam pradziadków Francuzów, to jest lepszy niż ja, która miałam dziadków Niemców? Czemu mam to kamuflować? Otwarcie się to tego przyznaję, bo niby dlaczego miałabym się wypierać swojej rodziny? - zadaje pytania. - Dziwnie pokutujący stereotyp nadal sprawia, jakkolwiek byśmy temu nie zaprzeczali, że niemiecka albo w części niemiecka przeszłość Śląska jest w jakimś stopniu dyskryminująca. Inny mit związany z poczuciem śląskiej krzywdy, który Kazimierz Kutz określa mianem "kompleksu odwróconych pleców", już zdecydowanie traci na sile i jest obecny wyłącznie w myśleniu reprezentantów starszego pokolenia. Ślad po nim pozostaje też w dowcipach i niektórych powiedzeniach. - Przy okazji rozmów prowadzonych przy stole, w bliskim otoczeniu, często okazywało się, że coś tam nadal w głowie tkwi. Jednak młode pokolenie już nie wie, o co chodzi. Znają oczywiście dowcipy o hanysach i gorolach, ale żadnego poczucia dawnej krzywdy, która spowodowałaby, że Ślązacy są gorzej traktowani, oni już nie mają. Sądzę, że jeszcze jedno pokolenie i ono zaniknie - wyjaśnia prof. Tambor. Jak przekuć w atut dziedzictwo przodków Młodzi Ślązacy w dużej mierze zaczęli wyciągać z regionalnej skarbnicy to, co w niej najlepsze i na odczuciu, że mają się czym chwalić, kształtują poczucie własnej wartości. - Pewnym dziedzictwem są choćby powstania śląskie, o których w Polsce, poza Śląskiem, niewiele się wie, czy regionalne tradycje związane z obchodzeniem urodzin, czy z Bożym Narodzeniem. Na Śląsku prezenty przynosi Dzieciątko i to jest niezbywalny element tradycji. Żaden Mikołaj, żadna Gwiazdka czy Gwiazdor i dlatego tak bardzo to podkreślamy - tłumaczy ekspertka. Na fali powrotu do tego, co najbliższe młodzi znów zaczęli sięgać po gwarę i nie wstydzą się jej używać w codziennych sytuacjach. - Posługują się nią na ulicy, czy w budynkach uniwersyteckich. Co więcej, swobodnie mówią po śląsku i uważają to za swój atut, a nie za rzecz karygodną czy wstydliwą. Doszło zatem do tego, że śląszczyzna odżyła - wyjaśnia prof. Tambor. W jej opinii swojego rodzaju "dziurę pokoleniową" stanowią obecni czterdziestolatkowie, u których gwara funkcjonuje najsłabiej: - Jest to pokolenie wychowywane przez swoich rodziców, którym mówiono, że osiągnięcie sukcesu i zrobienie kariery związane jest z wyzbyciem się - co w ogóle dotyczy gwar, nie tylko Śląska - elementów dialektalno-gwarowych, a nabyciem jak najlepszej umiejętności komunikowania się w języku ogólnopolskim. Młodsze od nich pokolenie było wychowywane przez dziadków, którzy nie potrafią mówić całkowicie polszczyzną ogólną tylko posługują się wyłącznie tą swoją odmianą rodzinną. Dzieci zatem nabywały znowu jako języka pierwszego śląszczyznę - tłumaczy. Siła tradycji słabnie, a język trwa... Gwara na nowo stała się czynnikiem najsilniej identyfikującym z regionem. Powrót do tego co lokalne, czyli z punktu widzenia jednostki najbliższe, przyspieszyła też i wzmocniła dopadająca nas zewsząd globalizacja. - Historia już nie jest takim zwornikiem. W zasadzie słabo się jej już uczymy, co pokazują wszelkie sondaże czy sondy. Połowa ludzi pytana na ulicy, z jakiej okazji obchodzone jest święto 11 listopada, tego nie wie - podkreśla ekspertka. Siła oddziaływania tradycji również słabnie. - U mnie w domu już dawno na Wigilię nie jadło się moczki. Pamiętam tylko, że w bardzo wczesnym dzieciństwie mama ją robiła. Siemieniotki to już na swoje oczy w ogóle nie widziałam. Pewne tradycje więc zanikają, a język zostaje i jest chyba podstawowym czynnikiem integrującym grupę - dodaje. W trwaniu gwary i jej wpływie na konstrukcję tożsamości jednostki można dopatrywać się szans na oswobodzenie jej z ciasnego stereotypu. Być może myślenie o niej kiedyś się zmieni i już nie będzie kojarzyła się z zacofaniem i niedouczeniem. Do tego jednak potrzebni są ludzie, uznani na świecie, którzy zrobiliby coś dobrego w przestrzeni publicznej i pociągnęliby za sobą innych. - Wszystko po to, aby inni stwierdzili, że skoro dana osoba wywodzi się z konkretnego regionu i w jej języku to słychać, to znaczy, że jest to pozytywne - wyjaśnia ekspertka. W czasach przetrąconej lub zwichniętej tożsamości postawa młodych Ślązaków może imponować. Ich bogactwo polega na tym, że nie zastanawiają się kim, są oni to wiedzą. Wielu aż takiej pewności co do tego nie ma. - Wieloetniczność daje człowiekowi większe bogactwo, bo im więcej ma tych elementów w sobie, tym lepiej. Przecież nie musi opowiadać się tylko za jedną tożsamością. Od 30 lat zajmuję się nauką języka polskiego jako obcego i obserwuję nieprawdopodobne ilości młodych, którzy mają pół, ćwierć, czy nawet jedną ósmą pochodzenia polskiego i widać po nich, że zaakceptowanie tej, ale obok też jeszcze innych, działa tylko na ich korzyść. To jest tylko ich bogactwo - podkreśla prof. Tambor.