Chodzi o Lecha Kaczyńskiego, Lecha Wałęsę i grupę refleksyjną złożoną z wybitnych Europejczyków, którzy w ciągu dwóch lat mają nakreślić wizję przyszłej Unii Europejskiej. Zastanowić się nad jej strukturą, granicami, bezpieczeństwem, otwarciem na zewnętrzny świat. Lech Kaczyński, z wyboru prezydent, z zawodu prawnik z doktoratem złożonym w krwawych czasach PRL-u, szydzi dziś z Wałęsy niczym furman: - Absolwent zawodówki z Lipna, jaki z niego mędrzec? To jest człowiek z nizin. On ma nas reprezentować? Niczym ponure memento zabrzmiała mi ta sama harmonia w szyderczych słowach wypowiedzianych przez innego zawistnika w latach 80. o Karolu Wojtyle: - Ten prostacki wikary z Niegowici... Na szczęście udało się Wałęsę wprowadzić do elitarnego, dwunastoosobowego grona, którym kierować ma były premier Hiszpanii, Felipe González. Notabene jemu również bardzo nie spodobała się kandydatura Wałęsy, ale tak już jest, że nic nie rośnie w cieniu wielkich drzew. Bo któż - carramba! - pamięta jeszcze, kim był i co takiego zrobił jakiś González? - a to, że polski prezydent kwestionuje kandydaturę człowieka, przy którym historycznie nie istnieje, należy potraktować jako naturalny, żrący składnik polskiego piekła. Dobrze, że Kaczyński zostawił swe małostkowe opinie w Warszawie i nie głosił ich w Brukseli, gdzie zajmował się czymś innym, dużo - na szczęście dla nas - zabawniejszym. Nie jestem rzecznikiem Wałęsy. Nie jestem też jego apologetą. Nigdy na Wałęsę nie głosowałem. Ale jestem jednym z tych, którzy z biegiem dni, z biegiem lat, zaczynają dostrzegać wyraźnie wyrastającą ponad nasze czasy sylwetę niegdysiejszego elektryka ze stoczni, który dał twarz i nazwisko wielkiemu europejskiemu ruchowi. Ruchowi, który zmienił oblicze ziemi, tej ziemi. Wałęsa, nawet opluty przez obszczymurków, których katolicka ojczyzna nasza rodzi w zdumiewających ilościach, staje przed nami, świadkami dziejów, jako postać nadnaturalna, monumentalna niczym kolos rodyjski. Góruje nad naszą teraźniejszością, osadzony mocno i głęboko w dziejach współczesnych, rzucając cień, w którym beztrosko i bezpiecznie, taplają się w śmierdzącym błocku kaczki... Analogie antyczne są wygodne i użyteczne. Rada Mędrców, jaką zafundowała sobie Unia Europejska, nie jest niczym nowym. Dzieje Europy znają wiele jej poprzedniczek, z grupą siedmiu mędrców greckich na czele. I chyba tę siódemkę (w porywach dwudziestkę nawet!) należy potraktować jako patronkę grupy, której z urzędu przewodzi, zapomniany jak hiszpańska peseta, były premier González. Ponieważ ani prezydent Kaczyński, ani jego spocona kompania z pałacu nie wygląda na znawców antyku. Przypomnę, że wśród naprawdę dużych nazwisk: Talesa z Miletu, Pittakosa, prawodawcy Solona czy słynnego aforysty Biasa z Prieny był też wymieniany niejaki Myson, prosty wiejski chłop ze Sparty, formalnie nie mający wykształcenia, aliści słynący z giętkiego rozumu, sprytu i błyskotliwości. To musiał być taki ówczesny Wałęsa... A ponieważ w dziejach wszystko już było, warto by wyszczekani prezydenccy urzędnicy mieli tego świadomość i nie kompromitowali się jak nieucy, mimo że mają - w co nikt nie wątpić nie może - za sobą matury. Owszem, można się zgodzić z byłym hiszpańskim premierem, że Wałęsa przerasta tych nieznanych szerzej nikomu roztropków z grupy refleksyjnej o kilka głów (a są wśród nich między innymi: burmistrz Stuttgartu, dziennikarz "Financial Times", prezes fińskiej fabryki telefonów, austriacki demograf, architekt z Holandii, unijny urzędnik z włoskim paszportem). Jednocześnie to wyłącznie Wałęsa sprawia, że synekura dla wypchniętych z polityki i biznesu ambitnych gamoni, stanie się niewątpliwie gremium, o którym będzie się mówić. Choćby dlatego, iż bywa, że gdy Wałęsa mówi, ludzie wstają, biją brawo i płaczą. Tak, jak przed laty w amerykańskim Kongresie Wałęsa zaczął swą orację (głosem swego tłumacza Jacka Kalabińskiego): - My, naród... Kongresmeni na stojąco, wielokroć, oklaskiwali wtedy jego wizję świata, Europy, Polski. Dalibóg, chciałbym zobaczyć w tej roli naszego obecnego prezydenta... We współczesnym świecie znakiem jakości jest marka. Jedną z najlepszych - i przygnębiająco nielicznych! - polskich marek jest Lech Wałęsa. Z roku na rok lepszą, może nawet szlachetniejszą. Na głupawy, choć prawdziwy zarzut, że Wałęsa nie zna żadnych języków poza polskim, warto odpowiedzieć - też prawdziwym argumentem - że wielu unijnych polityków zna cztery, pięć, a nawet sześć języków obcych, w których kompletnie nie mają nic do powiedzenia. Tymczasem Wałęsa, korzystając ze swej charyzmy, może do współpracy przyciągnąć największych intelektualistów naszych czasów. I naprawdę będą to nazwiska większe niż - przepraszam was, panowie - burmistrza Stuttgartu, dziennikarza "Financial Times", demografa z Wiednia, prezesa fińskiej fabryki telefonów, holenderskiego architekta czy nawet (sic!) unijnego urzędnika z włoskim paszportem. I może zdziałać więcej niż dziś zdaje się nam wszystkim. Byłoby to wielkie zwycięstwo Polski, którego dziś wyobrazić sobie nie potrafią ci, którzy z niezrozumiałą wyższością postponują absolwenta zawodówki z Lipna. Mędrców, którymi kierować ma byłypremier González, jest dwunastu, jak apostołów i odnieść można wrażenie, że właśnie do tego towarzystwa Wałęsa pasuje najlepiej. Tym bardziej że żaden gość ze sławnej ewangelicznej dwunastki nie kończył w Lipnie nawet zawodówki... henryk.martenka@angora.com.pl