Dzieci umierają szybciej niż dorośli. Dziewczynki umierają szybciej niż chłopcy. Zdjęcie, które zobaczyła w 1998 roku, zmusiło ją do zadania sobie pytania: Dlaczego rodzice wysyłają swoje dzieci na takie wyprawy i to na tak niebezpiecznym terenie? Podczas poszukiwania odpowiedzi poznała Kelsanga Jigme, człowieka niezwykle odważnego, uczestnika wielu himalajskich wypraw organizowanych dla uchodźców z Tybetu. Zaczęło się od więzienia Znajomość z Jigme zaowocowała pomysłem przygotowania dokumentacji z wyprawy przez Himalaje. Wraz z nim udała się do Tybetu, by rozpocząć realizację swojego planu. Zanim zdołała dotrzeć do poszukiwanych osób, trafiła do więzienia. Ktoś zawiadomił policję. Ona spędziła tam 1,5 dnia. Jej przyjaciel - dwa lata. Po tym zdarzeniu postanowiła zebrać informacje w Nepalu. Tam poznała ludzi, którzy ucieczką ryzykowali życie. Wśród nich była młodzież i dzieci. Najmłodsi pokonali trasę na plecach opiekunów. Sami utonęliby w grubej warstwie śniegu. Spotkania i rozmowy z uchodźcami zainspirowały ją do napisania książki. Pod koniec maja 2008 r. Maria wydała swoją drugą książkę "Goodbye, Tibet". Podobnie jak w pierwszej, opisała w niej losy konkretnych osób i odwagę, dzięki której mogli uciec od komunistycznych zasad do Dharamsali w Indiach. Do Dalajlamy. Do szkoły przez Himalaje Najbardziej przejmujące w książkach Marii są historie dzieci. By dotrzeć do Indii musiały pokonać pokryte grubą warstwą śniegu trasy, biegnące na wysokości 6 tys. m n.p.m. Rodzice podejmowali tak drastyczne kroki, ponieważ wierzyli, że w Indiach czeka je lepsza przyszłość - możliwość kształcenia się, pielęgnowania tradycji i swobodnego praktykowania religii. Niektóre z dzieci nigdy nie dotarły do celu. Trzeba zaznaczyć, że uczestnikami takich wypraw byli również mnisi, zakonnice, polityczni uchodźcy, a także starsi ludzie. "Wszyscy ci, którzy chcieli żyć w pobliżu Dalajlamy, a także pielgrzymi, którzy chcieli jedynie zobaczyć swojego duchowego przywódcę i wrócić do domu" - mówiła w wywiadzie dla "The Epoch Times" Maria Blumencron. W tenisówkach. Bez jedzenia i wody Takie wyprawy trwały minimum 14 dni. Raz się zdarzyło, że 22 dni. Uczestnicy nie mieli odpowiednich ubrań, ani obuwia. "Dzieci szły w tenisówkach. Żeby uniknąć przemoczenia, owijały stopy workami. Nie miały śpiworów. Wszystko, co miały, to zszyte koce, które dodatkowo przykrywano folią. W tych prowizorycznych schronieniach siedziały po dwie, trzy osoby. Ściśnięte, żeby zatrzymać ciepło. Nie było lin, które pozwoliłyby ochronić uczestników przed upadkiem w przepaść" - opowiada Maria. Zorganizowanie ucieczki z udziałem dzieci wiązało się ze znalezieniem osób dorosłych, które mogłyby pomóc w trasie. Dzieci nie podróżowały więc tylko z przewodnikiem. Każde z nich miało swojego opiekuna. Bez takiej pomocy utonęłyby w śniegu. Na najcięższych odcinkach musiały być niesione na plecach. Uchodźcy docierali do celu kompletnie wygłodzeni i odwodnieni. Jedzenia często brakowało. Ciężko jest nieść ze sobą zapasy na ponad dwa tygodnie. "Dziewczynki umierają szybciej" "Byłam zaskoczona tym, jak ciężka jest taka wędrówka. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że dziecko jest w stanie przeżyć coś takiego. Niewiarygodne. Myślę, że matki tych dzieci nie są tego świadome" - mówi Maria. Na pytanie "The Epoch Times", czy dzieci umierają szybciej, niż dorośli, odpowiada: Oczywiście. I dziewczynki umierają w pierwszej kolejności. Ich organizmy wychładzają się szybciej niż organizmy chłopców. Ale muszę podkreślić, że to nie jest historia o masowym umieraniu dzieci; raczej o tym, że zdarzyło się, że kilkoro dzieci zmarło w trasie. 600 dolarów za osobę, 20 osób rocznie - zobacz rozmowę CNN z Gyamtso - przewodnikiem, który pomagał uciekać z Tybetu do Indii: Przewodnicy pobierają opłaty za swoje usługi. Zdarza się jednak, że wpadną w ręce policji. Wtedy trafiają na kilka lat do więzienia i są torturowani. Uchodźcy natomiast są przenoszeni do więzienia o ironicznej nazwie "Tibetan Welcoming Center". Spotyka ich ten sam los. Jak wyglądają wioski dla tybetańskich dzieci, którym udało się przedostać do Indii? "Całkiem dobrze. Ale 16 tys. dzieci mieszka w dziewięciu takich ośrodkach (...). Mogą w nich zostać do momentu ukończenia szkoły średniej. Siostra Dalajlamy pracuje właśnie nad utworzeniem college'ów, żeby umożliwić im edukację na jeszcze wyższym poziomie" - opowiada Maria. Zapytana przez "The Epoch Times" o to, co najbardziej ceni w Tybetańczykach, odpowiedziała, że "pobożność i wesołe usposobienie". "Ci ludzie mają ogromne poczucie humoru, mimo tak ciężkiego życia. Taki sam jest Kelsang Jigme. (...) Potrafi powiedzieć, że jest gotowy ryzykować życie, poświęcić życie Dalajlamie. To widać na ulicach. Na przykład mnisi, którzy wychodzą na ulicę, wiedząc, że mogą zostać pobici lub trafić do więzienia. Darzę szacunkiem ich niezwykłą odwagę". ZOBACZ RÓWNIEŻ:Autoportret. Wywiad z Christianem GatniejewskimChristian Gatniejewski - himalaista, ratownik medyczny - opowiada o ciężkich wyprawach przez Himalaje, w których brali udział uchodźcy z Tybetu.Historia z "Dachu Świata"Mnisi w czerwonych szatach, płynący spokojnie arką buddyzmu gdzieś na "dachu świata", do tego szaleni jogini, szczypta mistycyzmu i Dalajlama XIV za sterem. Tak wygląda Tybet, który nie istnieje.