Po co ktoś miałby porywać bankrutów? - nasuwa się oczywiste pytanie. Nadkomisarz nie musi się zastanawiać nad odpowiedzią. Dostarcza jej dzwoniący anonimowo mężczyzna, który podający się za "arcykróla Irlandii", którego celem jest przywrócenie krajowi honoru. Katie nie wie, na ile może mu wierzyć, wie natomiast, że ma do czynienia ze zwyrodnialcami.Którzy wciąż są o kilka kroków przed nią. CZWARTA CZĘŚĆ SERII O KATIE MAGUIRE - "Uznani za zmarłych" --- GRAHAM MASTERTON urodził się w Edynburgu 16 stycznia 1946 roku. Jego dziadkiem był Thomas Thorne Baker, znakomity naukowiec, który wynalazł DayGlo i jako pierwszy przekazał zdjęcia przez radioodbiornik. Po ukończeniu szkoły Whitgift w Croydon pracował jako dziennikarz w "Crawley Observer". W wieku 24 lat został mianowany na współpracownika "Penthouse" i "Penthouse Forum". Początkowo pisał poradniki seksuologiczne, jednym z których była Magia seksu. Zadebiutował jako autor horrorów w 1976 roku książką o tytule Manitou, na podstawie której po dwóch latach nakręcono film o tym samym tytule.FRAGMENT KSIĄŻKI:- Gratuluję wam, moi drodzy, i niech was Bóg błogosławi - powiedział ksiądz Michael, podchodząc do Connora i Niamh. Ujął ich dłonie. - Jaki piękny ślub, cudowny! Do końca życia będziecie wspominali ten dzień! - Wszystko doskonale się udało, proszę księdza - odparła zarumieniona Niamh. - Ogromnie spodobało mi się to, co ksiądz mówił: żebyśmy nigdy nie zapominali z Connorem o śmiechu, nawet jeśli czasami będzie bardzo trudno. - To tajemnica trwałego małżeństwa - skomentował kapłan. - Szatan nade wszystko nie znosi kpin. Oczy Niamh błyszczały od łez szczęścia, które rozmazały jej makijaż. - Nie dowierzałam własnym oczom: akurat w chwili, kiedy Connor wkładał mi na palec obrączkę, przez witraże nagle zaświeciło słońce! Tak jakby Bóg cieszył się z naszego ślubu - mówiła. - Na pewno się z niego cieszy. - I nie rozpłakało się ani jedno dziecko, prawda? Nawet kiedy grały organy. - Za to moja mama płakała - wtrącił Connor. - Łkała jak foka. - Znacie to stare powiedzenie - powiedział ksiądz Michael. - Kiedy mężczyzna się żeni, matka traci syna, a kiedy kobieta wychodzi za mąż, ojciec zyskuje kumpla do chodzenia na ryby! Właśnie wtedy nadszedł ojciec Niamh; jego ogorzała twarz była jeszcze czerwieńsza niż policzki córki, a siwe, zaczesane na bok włosy zsuwały się w nieładzie z łysiny. - Pora kroić tort, kochana! - zawołał. - Wszyscy gotowi! Connor ujął dłoń świeżo poślubionej żony i razem przeszli pomiędzy gośćmi zgromadzonymi w głównej sali. Zaprosili na tradycyjne irlandzkie wesele ponad dwieście osób, a mogli zaprosić i więcej, ojciec pana młodego był popularnym w mieście radnym oraz właścicielem sklepu odzieżowego O’Malley’s Outfitters przy Patrick Street, ojciec Niamh zaś był jednym ze współwłaścicieli supermarketu ogrodniczego Greenleaf Garden Centre w Ballyvolane. Przy końcu sali zespół The Brendan Collins Boys jeszcze przed chwilą grał The Coalminer’s Reel, ludową melodię do tańca, lecz muzyka umilkła i goście zaczęli gromadnie bić brawo. Connor i Niamh mieli wielkie szczęście: choć wesele odbywało się w październiku i na dworze panował chłód, pogoda dopisała. Hotel, w którym się znajdowali, stał na wysokim, stromym wzgórzu, z którego rozciągał się widok na miasto. W dole w promieniach słońca iskrzyła się rzeka Lee, tak jasno, że odbite światło aż migotało na suficie sali. - Patrz - rzuciła Niamh, pokazując w górę. - Nawet anioły tańczą. Tort składał się z trzech okazałych pięter pokrytych białym lukrem, z cukrowymi ozdobami dookoła każdego. Na samym szczycie tkwiły miniaturowe figurki przedstawiające młodą parę. Ojciec Niamh podał państwu młodym duży srebrny nóż. - Dobrze się oboje spisaliście - pochwalił ich. - Tylko zostawcie mi teraz największy kawałek. Connor i Niamh wspólnie ujęli w dłonie nóż i zaczęli kroić górny krążek tortu, przy błyskach fleszy aparatów i smartfonów, do wtóru oklasków i gwizdów. Szło im to szybko, bo tort był z biszkoptu i kremu waniliowego. Kiedy jednak zabrali się za dolny, największy krążek, zatrzymali nagle nóż, po czym cofnęli go i popatrzyli po sobie. - Co tam, kurwa, jest? - zaklął pod nosem Connor. Powoli wbijał nóż w bok tortu, ale zatrzymywał się po jakichś siedmiu czy ośmiu centymetrach. - Co się stało, Conn? - spytał go jeden z kolegów. - W środku coś jest - wyjaśnił pan młody. - Nie wiem co. Coś bardzo dużego i twardego! Podszedł do niego ojciec, barczysty, siwy mężczyzna o nastroszonych włosach. Wyglądał, jakby miał za chwilę rozsadzić od środka opinający go szary garnitur. - Jak to: twardego?! Conn... - W torcie naprawdę jest coś twardego - potwierdziła Niamh. - Ja też poczułam. - Dziewczyno, co ty opowiadasz?! Nie może być w nim nic twardego. Przecież to biszkopt. Sam go zamawiałem, u Crounana. Ojciec Connora odebrał synowi nóż i sam dźgnął tort; a jednak i on był w stanie wbić go na najwyżej osiem centymetrów. Powtarzał swoją czynność, obchodząc wózek z tortem i atakując ciasto ze wszystkich stron. Goście zebrani dookoła z kieliszkami w dłoniach obserwowali i komentowali zdarzenie. - John, co ty wyprawiasz?! - zawołał ktoś z tyłu bełkotliwym głosem. - Chcesz ten tort zamordować? Kilka osób się roześmiało, ale zaraz ucichło, kiedy tylko ojciec pana młodego podniósł wzrok. Po jego minie widać było wyraźnie, że coś jest zdecydowanie nie w porządku. Młoda para cofnęła się powoli aż do okien, przez które rozciągał się widok na miasto; Niamh nerwowo gryzła kciuk. Do stolika z tortem podeszli jej rodzice. - Co się stało? John, co się dzieje? - pytali. - W tym biszkopcie jest coś twardego, Barry. Nie mam pojęcia co. Trzeba powycinać ciasto i zobaczyć. - Coś twardego? Nie rozumiem. - Mówię ci, Barry, że ja też nie rozumiem. - A nie mówiłam?! - skomentowała ze złością matka Niamh. - Mówiłam, że to my powinniśmy zamówić tort! Byłoby dobrze, żeby nie zepsuł całego wesela. To wielkie święto Niamh, i nie zgadzam się, żeby miała złe wspomnienia, tylko z powodu waszego skąpstwa. Trzeba było zamówić porządny tort u Brackena. - Pomóż mi, Connor - poprosił tymczasem ojciec pana młodego. - Odetnę dwa górne piętra i wtedy zobaczymy, co, do diabła, jest w tym dolnym. Masz rację: coś dużego i twardego. - Nie do uwierzenia - trajkotała matka Niamh. - "Och, tort dostaniemy za darmo", tak powiedziałeś. I widzisz, czym to się kończy. Szkoda ci było stu euro, a teraz biedna Niamh jest bliska łez. - Anno - ojciec Connora usiłował zachować spokój - przyznaję, że Micky Crounan dostarczył mi ten tort gratis, w ramach podziękowania za przysługę. Przyczyniłem się do przegłosowania jego planów. Ale to przecież świetny cukiernik, dobrze o tym wiesz. - Dlaczego w takim razie rozcinasz na części tort weselny mojej córki, sprawdzając, czy nie ma w nim czasem cegły albo czegoś innego? W końcu każdemu coś takiego może się to przytrafić, sama nieraz wrzucałam niechcący do ciasta cegłę, but czy książkę kucharską. Wystarczy chwila nieuwagi... - Anno... - Ojciec Niamh z dezaprobatą pokręcił głową, dając żonie do zrozumienia, że ironiczne komentarze powinna zachować dla siebie, przynajmniej na razie. Ojciec pana młodego ostrożnie odkroił górne piętro tortu, a Connor przeniósł je na talerz. To samo zrobili ze środkowym krążkiem. Pozostał dolny, wciąż polukrowany wokół obwodu; w środku widać było biszkopt. Goście podeszli do samego stolika, żeby zobaczyć, co się dzieje. - O co chodzi, Johnie? - wypytywał jeden z zaproszonych. - Powiedzieli mu, że w środku są pieniądze - odpowiedział mu ktoś. - Nie zniósł myśli, że ktoś inny niż on może znaleźć choćby jedno euro. Ojciec Connora wziął łyżkę do deserów i ignorując docierające do jego uszu komentarze, zaczął metodycznie ściągać nią górną warstwę biszkoptu. Marszczył w skupieniu czoło, niczym archeolog odsłaniający oblepiony ziemią rzymski posąg. Zobaczył coś małego i czarnego, miękką, sprężystą wypukłość, której powierzchnia przypominała mu kolorem drażetkę o smaku czarnej porzeczki. Zaczął więc usuwać otaczający ją biszkopt; jego oczom stopniowo ukazywały się dwa trójkątne otwory, położone nieco niżej. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że to nie żadna drażetka: patrzył na kartoflowaty ludzki nos! Czarny kolor był skutkiem rozpoczętego rozkładu tkanki. Równocześnie John poczuł, że od tortu bije inny, znacznie silniejszy zapach niż ten waniliowy. Wciąż słodkawy, ale ohydny; a że jego kuzyn pracował kiedyś jako grabarz, John od razu wiedział, o co chodzi. Omal nie zwymiotował - taki poczuł ucisk w żołądku. Wyprostował się i zaczął odganiać rękami cisnących się wokół gości. - Cofnijcie się...! - zdołał wymówić, zanim jego żołądek ścisnął się znowu. Przycisnął pięści do ust, opanował sytuację i powiedział: - Bardzo proszę wszystkich o cofnięcie się. Niech ktoś wezwie policję. Powiedzcie, że to pilne. - Jezus Maria, co to jest?