W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 roku w elektrowni jądrowej w Czarnobylu przeprowadzano test systemów bezpieczeństwa reaktora numer cztery. Wady konstrukcyjne oraz błędy proceduralne spowodowały przegrzanie urządzenia i wybuch wodoru. Doszło do pożaru oraz rozprzestrzenienia substancji promieniotwórczych na niespotykaną dotąd skalę. Nonszalanckie podejście do życia Jako pierwsza na miejscu dramatu zjawiła się ekipa z zakładowej straży. - Chłopcy myśleli, że to płonie instalacja elektryczna - opowiada Wasilij, też strażak, który feralnej nocy nie miał dyżuru. - Straszny los ich spotkał... - mężczyzna przeciera oko potężną dłonią. Ludzie, o których mówi - pożarnicy i inni pracownicy siłowni - mają dziś w Sławutyczu swój pomnik. Dwa murki, na jakich odwzorowano trzydzieści paszportowych fotografii. Pod każdym wizerunkiem umieszczono imię, nazwisko, datę urodzenia i śmierci. Te ostatnie dzielą od siebie tygodnie - w sierpniu 1986 roku nikt z upamiętnionej trzydziestki już nie żył. - Dwóch zmarło od poparzeń, reszta dostała dawki trzy i pół razy wyższe od uważanych za śmiertelne - wyjaśnia Siergiej. Nie były to jedyne ofiary choroby popromiennej. W rozmowach z pracownikami elektrowni przewija się wątek tak zwanych partyzantów - żołnierzy Armii Radzieckiej. Ale wbrew potocznym wyobrażeniom nie chodzi o nastoletnich poborowych, których w wojsku w tamtym czasie służyły miliony. Wśród władz panowało przekonanie, że młodzi będą później masowo przenosić choroby genetyczne - sięgnięto więc do rezerw. Po mężczyzn po trzydziestce, mających już potomstwo, lub samotnych, "nie rokujących" na rozmnażanie. I to ich wysłano do najbardziej śmiercionośnych prac przy usuwaniu skutków awarii. Początkowo nawet bez minimalnych środków ochrony przed promieniowaniem. Nie ma zgodnych statystyk na temat strat z powodu nonszalanckiego podejścia do życia ratowników. ONZ nie dostrzegła problemu, z kolei sami likwidatorzy - jak nazwano sześćsettysięczną masę uczestników akcji - od lat mówią o rosnącej liczbie zgonów, sięgającej obecnie kilkunastu procent populacji. Wszystko było rozkradzione Dziś Związku Radzieckiego już nie ma. "Dziedzictwem" Czarnobylu podzieliły się przede wszystkim Ukraina - gdzie znajduje się elektrownia - oraz Białoruś, której znaczne tereny uległy skażeniu. Latami wokół Zony - zamkniętego terenu, z którego tuż po katastrofie wysiedlono całą ludność - narastały mity. Ich ucieleśnieniem stała się gra komputerowa S.T.A.L.K.E.R, gdzie w postapokaliptycznym otoczeniu elektrowni grupa śmiałków zmaga się z wszelkiej maści anomaliami i mutantami. Tymczasem w rzeczywistości niedziałająca już siłownia wciąż pozostaje miejscem pracy dla pięciu tysięcy ludzi, zaś okoliczna Prypeć - opuszczone miasteczko pracowników jądrowego kombinatu - stała się celem wycieczek. Początkowo nielegalnych, dziś już - kiedy poziom promieniowania znacząco spadł - organizowanych za zgodą ukraińskich władz przez tamtejsze biura podróży. W przededniu trzydziestej rocznicy katastrofy wybrałem się w taki sposób do Zony. Już w pociągu moją uwagę zwróciła grupa reporterów z jednej z włoskich telewizji. Szef ekipy nie rozstawał się z dozymetrem, mierząc poziom promieniowania w różnych częściach wagonu. A gdy skład wjechał na szczelnie obudowany peron przyzakładowej stacji, i on, i jego ekipa założyli specjalne, dwuwarstwowe skafandry. Wyglądali przezabawnie, zwłaszcza trzy godziny później, w Prypeci, w zestawieniu z ukraińskimi turystkami, paradującymi w króciutkich spódniczkach. W takim towarzystwie Japonka nosząca na ustach maseczkę, zdawała się być przykładem zwyczajnej zapobiegliwości. Prypeć zaś nie ma w sobie już nic tajemniczego, choć proces zarastania pięćdziesięciotysięcznego niegdyś miasta wygląda imponująco. Radzieckie blokowiska znikają pośród coraz bardziej imponujących drzew. Przy okazji rocznicy katastrofy po sieci krążą całe galerie zdjęć, dokumentujących nie tylko skalę inwazji przyrody, ale i porzucony dobytek mieszkańców Prypeci. To ostatnie chwile, by móc jeszcze takie fotografie zrobić - niebawem w "mieście duchów" pozostaną tylko gołe szkielety budynków. Rozkradziono już niemal wszystko, co przedstawiało jakąś wartość - od użytkowej po symboliczną. Przy czym turystyka dopełniła jedynie skali procederu, ten bowiem zaczął się dużo wcześniej. - Już pierwszego dnia po ewakuacji - opowiada Wasilij, mechanik z Czarnobyla. - Tuż przed katastrofą kupiłem sobie nową wannę. I to ją ukradli najpierw. Opuszczając miasto, ludzie brali swoje i nie swoje. Brała milicja, brało wojsko. Na dobrą sprawę, gdy weszły pierwsze zakazy, zabraniające wywożenia z Zony rzeczy, wszystko, co najcenniejsze, było już rozkradzione. "Roboty nie zabraknie do 2050 roku" Od czasu katastrofy swój wygląd zmieniła również sama elektrownia, ostatecznie wyłączona z eksploatacji w 2000 roku. Uszkodzony reaktor zakryto specjalnym sarkofagiem, który już po kilku latach wymagał renowacji. Prace nad wzmocnieniem tej konstrukcji trwają w zasadzie cały czas. Mrowie ludzi, dźwigi i potężne ciężarówki przywodzą skojarzenia z inwestycją w jakiś potężny zespół loftów, którego stalowy rdzeń obrasta betonowymi ścianami. I tylko widok podwójnego płotu - otaczającego elektrownię - zwieńczonego drutem kolczastym i usianego kamerami przypomina, w jakim znajdujemy się miejscu. Wystarczy jednak spojrzeć w stronę Arki, by na powrót się zapomnieć - i tym razem oddać wrażeniu, że mamy przed sobą gigantyczny hangar dla wielkich rozmiarów rakiety. Arka tymczasem to nic innego, jak kolejny sarkofag - wysoki na 108, szeroki na 257 i długi na 150 metrów. Powstaje nieopodal siłowni, a jesienią tego roku ma się zacząć operacja nasuwania jej na budynek, w którym znajduje się reaktor numer cztery. Potrwa to miesiąc, a transport nowego sarkofagu będzie się odbywał na specjalnych szynach. Nasunięcie Arki nie będzie jednak oznaczać końca Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej (CzAES). Jeszcze przez lata tłumy naukowców i inżynierów będą czuwać nad wygaszonymi reaktorami. Mówi się również o demontażu starego sarkofagu i usunięciu zalegającego tam wciąż paliwa jądrowego. Zdaniem byłych pracowników CzAES, tych sprzed katastrofy, "roboty nie zabraknie nawet do 2050 roku". Do tego czasu przetrwa zapewne Sławutycz - miasteczko położone 50 kilometrów od Czarnobyla, powstałe specjalnie dla ewakuowanych Prypecian oraz likwidatorów. Jego mer, Jurij Fomiczew, dałby wiele, by miejscowości nie kojarzono wyłącznie jako zaplecza dla dawnej siłowni. Polityk chętnie podkreśla walory przyrodnicze okolicy, mówi o szkołach, basenach, zadbanych parkach. Jednak w nocy z 25 na 26 kwietnia 2016 roku i on stawia się pod pomnikiem dzielnej trzydziestki. Razem z Siergiejem, Wasilijem-mechanikiem i Wasilijem-strażakiem, który na tę okoliczność przyjechał z oddalonego o ponad 400 kilometrów Krzmieńczuka. - Mikołaj to był mój przyjaciel - mówi wąsaty strażak. - Jestem tu dla niego. Zerkam na tabliczkę, przy której zatrzymał się starszy pan. Mikołaj Wasilewicz zmarł 14 maja 1986 roku. Marcin Ogdowski