"Twoje pokolenie załapało się jeszcze na końcówkę komuny. Mogliście rzucać kamieniami w ZOMO-wców, mogliście knuć, sypać ulotki, malować mury. A ja co? Mam fascynować się karierą, siłą własnej korporacji i tym że rząd będzie dbał o szerokopasmowy internet? Ja też chciałbym przeżywać ideologiczne burze. A ideą szerokopasmowego internetu jakoś cholernie ciężko mnie porwać" - zwierzał mi się niedawno młodszy kolega z bratniego medium. Nie ukrywający zresztą swej sympatii do PiS-u. Mimo różnicy wieku - całkiem dobrze go rozumiem. Bo i mnie - choć mogącego niegdyś przeżywać młodzieńcze porywy ideowości - łatwo ująć rewolucyjnym zapałem i śmiałymi ideami. A tych w PO-ludowych rządach, tyle co kot napłakał. PiS-u można było nie kochać, ba, całkiem łatwo było go nawet nie lubić. Ale jednego odmówić tej partii nie można było - lansowanego z uporem pomysłu na to, jak powinno wyglądać Państwo Idealne. Prawicowa ideologia silnej władzy, nie patyczkującej się z grzesznikami przeszłości i teraźniejszości, mocny aparat państwowo - spec-służbowy, dużo socjalu i aktywna polityka historyczna. Wcielanie w życie tego modelu wyglądało różnie - czasami wręcz kuriozalnie. Ale ciężko było przejść obok PiSowskich rządów obojętnie, jak je kochano - to na zabój, jak nienawidzono - to śmiertelnie. A jakie emocje budzi rząd Tuska? Na razie właściwie żadnych. Wiem, wiem. Ktoś natychmiast odparuje mi, że lepsi spokojni pragmatycy niż ideologiczni furiaci. Że czas ideologii się skończył, że historia umarła, że XXI wiek to wiek technokratów i chłodnych zawodowców. Może, może ...., ale ja cały czas upierać się będę, że będąc w polityce, warto pomyśleć o czymś więcej niż tylko o administrowaniu i dbałości o poziom deficytu budżetowego, że warto ogłosić własny pomysł i podebatować nad sprawami tak fundamentalnymi jak poziom opieki socjalnej, płatność za studia czy wizja polskiej szkoły. A mi w dodatku marzyłoby się, żeby dodać do tego dyskusję nad kwestiami tak trudnymi - acz mam wrażenie wciąż ostatecznie nie rozstrzygniętymi - jak dopuszczalność aborcji, eutanazji, związków partnerskich czy miejsce religii w życiu publicznym. W obu tych sferach koalicja - z nazwy - liberalna jest na razie milkliwa niczym żona Lota po transformacji w solny słup, albo - gdy się już odzywa (jak minister edukacji sławiąca religię na maturze) - to natychmiast powstaje kociokwik i kakofonia nieskoordynowanych głosów. Dowodzących albo braku przemyślanej wizji, albo strachu przed dotykaniem, czy nawet ocieraniem się o tę tematykę, bo - oczywiście - na liberalnych pomysłach w tych sferach można stracić kilku wyborców. Tyle, że kiedy ich tracić, jak nie dzisiaj - na początku kadencji? Unikanie spraw trudnych i bolesnych, daleko rządzących nie doprowadzi. Bo nie dość, że niektóre z nich prędzej czy później wyjrzą zza węgła i jękliwie zaczną domagać się rozstrzygnięcia, to rząd li i tylko administrujący w historii się nie zapisze. A czym może być dla polityka coś gorszego niż to, że za parę lat nikt o nim nie będzie pamiętać?