Tajemnicza kraina odkryta przez Vitusa Beringa, odsprzedana sto lat później Stanom Zjednoczonym. Miejsce, gdzie - zamiast ściągać podatki - wypłaca się mieszkańcom dywidendy. Jest początek lata. Wraz z grupką znajomych zmierzam do Denali - jednego z największych parków narodowych Ameryki Północnej. Język polski przeplata się z tureckim, hiszpańskim, japońskim, a mimo to naszej żądnej przygód grupie komunikacja nie sprawia problemów. Lądujemy w Anchorage - najgęściej zaludnionym mieście "ostatniej rubieży" (taki bowiem przydomek nosi cały stan Alaska). Czeka nas jeszcze 237 mil do pokonania. Wybieramy najbardziej ekonomiczny środek transportu - podróż mikrobusem. Po kilku godzinach wciągamy w płuca powietrze przesycone zapachem świerków. Szukając centrum informacji, napotykamy ukrytego wśród drzew łosia. Z bezpiecznej odległości pstrykamy kilka fotek. Majestatyczny olbrzym przygląda się nam, zupełnie nie reagując. Park przyjmuje nas gościnnie, tym bardziej że zgłaszamy się jako przyszli pracownicy. Ogromny obszar Narodowego Parku i Rezerwatu Denali swoją nazwę zawdzięcza najwyższemu na kontynencie szczytowi McKinley, w języku Atabasków zwanego Denali (Najwyższy). Dojechać można tutaj autokarem, pociągiem oraz wspomnianymi wcześniej mikrobusami. Wszystkie środki komunikacji sprawdziłam osobiście i najwięcej satysfakcji sprawia podróż pociągiem, mimo że jest najbardziej czasochłonna. Już same wagony przyciągają uwagę - duże, dwupiętrowe, z ciemnymi, przeszklonymi wnętrzami - tak żeby można było zobaczyć jak najwięcej krajobrazu. Dodatkowy atut stanowi opiekun wagonu, pełniący rolę przewodnika opowiadającego o mijanych atrakcjach. To niesamowite wrażenie, gdy nad własną głową widzi się żywy, zielony tunel z gałęzi drzew albo spogląda się z wysokiego mostu kolejowego na niknącą w dole rzekę.