Robert Wójtowicz zaginął 20 stycznia 1995 r. w Krakowie. Miał wtedy 23 lata. Wyszedł z domu na wykłady. Był studentem drugiego roku psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Na uczelnię jednak nie dotarł. Od tamtej chwili nikt go nie widział i nikt nie wie, co się z nim stało. Pamiętnik brata zaginionego: "Sobota, 21.01.1995. O godzinie 5. rano obudziła mnie mamusia. Zaspany zapytałem, o co chodzi. Powiedziała, że Robsona nie ma. Nie wrócił na noc. Znalazłem notatnik Robsona z adresami jego przyjaciół. Mamusia dzwoniła na policję, pogotowie i do różnych znajomych Robsona, lecz nikt nic nie wiedział. Mamusia czuwała całą noc w oczekiwaniu na jego powrót (...)". Robert miał 186 cm wzrostu, szczupłą, wysportowaną sylwetkę i krótkie, ciemne włosy. Ubrany był w czarną kurtkę, ciemnobrązowe spodnie i czapkę. Nie miał ze sobą bagażu. Jedynie dokumenty i paszport. Pamiętnik brata zaginionego: "Niedziela, 22.01.1995. W końcu zawiadomiliśmy policję o zaginięciu. Na komendzie pytali nas o wszystko. Podaliśmy dokładny rysopis Robsona i jak był ubrany w dniu zaginięcia. Pod wieczór przyszła sąsiadka i powiedziała, że pójdzie do wróżki ze zdjęciem Robsona (...)". - Jeżeli w szanującej się rodzinie jeden z jej członków nie wraca na noc, to reszta odchodzi od zmysłów. A jeśli to trwa i twa, nie ma mowy o racjonalnym rozumowaniu - mówi ojciec zaginionego Roberta Wójtowicza. Pamiętnik brata zaginionego: "Poniedziałek, 23.01.1995. Wróżka, u której była sąsiadka, powiedziała, że Robson jest może za granicą, że żyje i jest wśród kolegów. Mamusię trochę to pocieszyło, ale wszyscy podejrzewaliśmy, że Robson nie opuścił domu świadomie. Siostra ze szwagrem byli na uczelni, lecz nikt za dobrze nie znał Robsona (...)". - Zaczyna się od szperania po notatkach w celu zdobycia namiarów na przyjaciół, kolegów, znajomych. Potem są telefony, spotkania z ludźmi ze środowisk, w których przebywał zaginiony. Następnie telefony do szpitali, miejsc pobytu ludzi o utraconej tożsamości. Wreszcie zawiadomienie policji. To zwykła formalność - wspomina ojciec Roberta. - Następnym krokiem jest oplakatowanie miejsca zagięcia ukochanej osoby tak, aby dotrzeć do największej grona osób - dodaje. Pamiętnik brata zaginionego: "Wtorek, 24.01.1995. Rano siostra i szwagier byli na policji i w telewizji. Wujek zaproponował, aby wynająć detektywa. Pod wieczór postanowiliśmy zadzwonić do tatusia, który przebywa na budowie w Magnitogorsku w Rosji. Smutne to bardzo było, bo tatuś, który nic nie wiedział, nie zdawał sobie sprawy, co się u nas tutaj działo. Potem oglądaliśmy kronikę krakowską, gdzie w końcu pokazali komunikat o Robsonie. Gdy tylko zobaczyliśmy zdjęcie, zaraz zaczęliśmy wszyscy płakać. Zrobiłem napis na komputerze o zaginięciu i poszedłem do kolegi, żeby mi to wydrukował (...)". Pamiętnik brata zaginionego: "Środa, 25.01.1995. Rano ze szwagrem pojechaliśmy do radia RMF, bo chcieliśmy podać komunikat. Potem do Radia Mariackiego, Dziennika Polskiego i radia Alfa. W sumie obeszliśmy też 3 biblioteki, przystanki, dworce i większe ulice Krakowa, wszędzie rozwieszając ogłoszenia. Tatuś przyjeżdża z Magnitogorska (...)". - Optymistycznym momentem jest prośba skierowana do jak największej ilości mediów o nagłośnienie problemu. Jeżeli choć w jednym z nich człowieczeństwo, zrozumienie cierpienia drugiego człowieka, wsparcie jego krzyku wzywającego "ratunku, mój syn lub córka gdzieś się podziała" weźmie górę nad reklamą proszku do prania, to przynosi ulgę świadomość, że nie jesteś całkiem osamotniony - kontynuuje ojciec zaginionego Roberta. Pamiętnik brata zaginionego: "Czwartek, 26.01.1995. Znowu ze szwagrem ruszyliśmy po gazetach. Najpierw kupiliśmy Dziennik, gdzie już było o Robsonie. Wszędzie mówili, że postarają się szybko to puścić. Przyszedł także list do Robsona od kolegi z Łodzi. Było tam takie zdanie - "mam nadzieję, że się nie wyprowadziłeś". Nie mogliśmy się dodzwonić do tego kolegi. Długo się zastanawialiśmy, co robić, ale doszliśmy do wniosku, że trzeba jechać (...)". - Nie należy liczyć na działania policji, bo jej bierność jest porażająca - mówi Lech Wójtowicz z goryczą. - Potwierdza to jej obrona dostępu do zebranych "przez siebie" informacji. Należy wynająć wiarygodną agencję detektywistyczną i niech tam płyną wszystkie wiadomości o zaginionym. Pamiętnik brata zaginionego: "Piątek, 27.01.1995. W Łodzi byliśmy po 2 w nocy. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do tego chłopaka. Otworzyła jego mama. Zaraz obudziła syna i wytłumaczyliśmy mu, o co chodzi, ale nic nie wiedział. Załamani wróciliśmy na dworzec. W Krakowie byliśmy o 10. Tego dnia miał przyjechać tatuś. Kiedy witaliśmy się z tatusiem, była straszna cisza. Zadzwoniła kobieta, która czyta ze zdjęć i mówiła, że Robson jest uwięziony w zachodniej części Krakowa, że w drodze na dworzec został uprowadzony. Całkowicie przerzuciliśmy się na tę wersję. Doszliśmy do wniosku, że trzeba wynająć agencję detektywistyczną. Zrobiłem jeszcze jeden napis na komputerze, ale tym razem z dopiskiem o wysokiej nagrodzie. Mamusia nie jadła prawie tydzień i wcale nie odczuwała głodu (...)". - Absolutnie odradzam korzystanie z wróżek i jasnowidzów, bo efekt takich wizyt, to tylko szum informacyjny i złudzenia. Zamiast tego polecam modlitwę, jeśli światopogląd na to pozwala. Problem może się nie rozwiąże, ale na duszy będzie lżej - mówi pan Wójtowicz ze smutkiem.