Pod koniec marca rozpoczęły się dostawy amerykańskiego sprzętu dla ukraińskiej armii. Transportowiec USAF przywiózł na swoim pokładzie pierwszą partię wozów typu Humvee, które osobiście odebrał prezydent Petro Poroszenko. Ukraiński przywódca zachwalał legendarne "hummery". Biorąc jednak pod uwagę ich możliwości operacyjne, trudno amerykański prezent postrzegać inaczej niż w wymiarze symbolicznym. Świadomi tego są także zwykli Ukraińcy. Jeden z pierwszych komentarzy na prezydenckim profilu na Facebooku pod galerią z Humvee brzmiał: "A teraz czas na czołgi M-1 i Strykery (transportery opancerzone - przyp. aut.)".Takie uzbrojenie byłoby poważnym wzmocnieniem potencjału ukraińskiej armii. Biorąc jednak pod uwagę ograniczone możliwości finansowe Kijowa oraz konieczność wielomiesięcznych ćwiczeń, które pozwoliłyby na obsługiwanie sprzętu, można zadać pytanie: czy dla wygrania tej wojny Ukraińcy rzeczywiście potrzebują takich dostaw? Odpowiedź brzmi: nie. Czołgów u nas dostatek W spadku po Armii Radzieckiej ukraińskie wojsko otrzymało nie tylko rozdymaną biurokrację. Pamiątką po tamtych czasach są również ogromne zasoby mobilizacyjne. Brutalnie zweryfikowane zimą i wiosną 2014 roku przekonanie o stosunkowo dużej sile ukraińskiej armii nie było wyssane z palca. Miało ono swoje uzasadnienie w postaci sprzętu, który nie był ujęty w oficjalnych spisach wyposażenia jednostek, ale znajdował się w przyfabrycznych magazynach. Dla przykładu, w linii znajdowało się w tym czasie około 700 czołgów, ale wspomniany zasób obejmował m.in. dalsze 2500 maszyn. To imponująca liczba - liniowe formacje pancerne Wojska Polskiego i Bundeswehry mają łącznie mniej niż dwa tysiące wozów. Owe 2500 czołgów to głównie produkowane w słynnych charkowskich zakładach zbrojeniowych maszyny typu T-64. Co prawda nie są to czołgi nowoczesne - ostatnie zeszły z linii montażowej w 1987 roku. Po pierwsze jednak, wojska separatystów również nie dysponują w tym zakresie najnowszymi wzorami uzbrojenia. Po drugie, zmodernizowane wersje "sześćdziesiątek-czwórek" mogą śmiało konkurować z większością nowszych modeli, które są na wyposażeniu armii rosyjskiej. Niestety, wraz z degrengoladą ukraińskiego państwa i armii dramatycznie pogarszały się warunki magazynowania sprzętu, przez co duża jego część nie nadaje się dziś do użytku. Naprawy wymagają czasu i pieniędzy, a często się po prostu nie opłacają. Ale jest je gdzie przeprowadzać. Nie brakuje też bazy do produkcji nowego uzbrojenia. Mimo permanentnych kryzysów, Ukrainie udało się zachować potencjał naukowo-techniczny i produkcyjny w obszarze przemysłu zbrojeniowego. Dość wspomnieć, że w 2012 roku kraj ten znalazł się na czwartym miejscu na świecie w zestawieniu największych eksporterów uzbrojenia (raport Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem, SIPRI). Dla armii mogą zatem pracować - poza wspomnianymi zakładami w Charkowie - chociażby Kijowskie Zakłady Pojazdów Pancernych, czy zakłady lotnicze w Zaporożu. Mimo utraty niektórych ośrodków - na rzecz separatystów i Rosji na Krymie - ukraiński koncern zbrojeniowy Ukroboronprom ma w swoim składzie wciąż ponad setkę podmiotów. Zatem jaki rodzaj sprzętu z zagranicy przydałby się ukraińskiej armii? Jej piętą achillesową jest brak elektronicznych środków rozpoznania, na przykład dronów, które są na wyposażeniu separatystów i oddziałów rosyjskich. To, że "Ruskie i separy biją celniej" wcale nie wynika z faktu, iż posiadają lepszej jakości sprzęt artyleryjski i rakietowy: systemy broni są z grubsza te same. Jedną z istotnych przyczyn większej skuteczności agresorów jest stała niemal obecność nad pozycjami ukraińskimi bezzałogowych aparatów, "zbierających" koordynaty dla artylerii. Ukraińcy nie mają też dostatecznej liczby nowoczesnych urządzeń noktowizyjnych - ukraińskie wojsko nocą jest niemal całkowicie "ślepe". Ukraińców można byłoby też wesprzeć wysyłając im precyzyjną broń przeciwpancerną - na przykład wyrzutnie Javelin, czy stosowane przez Wojsko Polskie rakiety Spike. Stracona szansa Nie jest prawdą, że Ukraińcy nie posiadali dobrze wyszkolonych żołnierzy, gdy rozpoczynał się konflikt z Rosją. W Iraku stacjonowała ukraińska brygada, duże doświadczenie bojowe zdobyło tam około ośmiu tysięcy wojskowych znad Dniepru. W Iraku po raz pierwszy zetknąłem się z Ukraińcami wiosną 2005 roku w mieście Al-Kut. Wchodzili oni w skład Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, dowodzonej przez Polaków. W tym czasie na czele dywizji stał generał Waldemar Skrzypczak, który bardzo pozytywnie wypowiadał się na temat swoich ukraińskich podwładnych. Jego opinia zbieżna była z relacjami innych polskich oficerów, którzy w superlatywach mówili o umiejętnościach i możliwościach bojowych wschodnich sojuszników. Jedyny zarzut dotyczył nadmiernego spożywania alkoholu (co z jednej strony było prawdą, a z drugiej z podobnymi problemami borykała się polska armia). "Gdzie są ci wszyscy żołnierze?" - to pytanie z ust polskich wojskowych padało wiele razy od wiosny zeszłego roku. Odpowiedzi udzielił w końcu generał Skrzypczak - doświadczona kadra w ogromnej większości opuściła szeregi ukraińskiego wojska jeszcze w czasach Wiktora Janukowycza (wypowiedź dla programu "Fakty po faktach", 26-02-2015 roku - dop. aut.). Miano ją nieustanie do tego "zachęcać", co wpisuje się w popularną narrację o umyślnym osłabianiu ukraińskiej armii przez poprzednie władze. Gdy na początku 2014 roku rozpoczynała się "rosyjska wiosna", a aktywność "zielonych ludzików" i ich lokalnych zwolenników miała cechy typowe dla działań asymetrycznych, zaangażowanie doświadczonych ukraińskich wojskowych mogło rozstrzygnąć konflikt na korzyść Ukrainy. Kijów pozostał jednak bierny. Kiedy później spora część weteranów wstępując do batalionów ochotniczych, czy uzupełniając szeregi armii w ramach mobilizacji ponownie chwyciła za broń, było już za późno. Wróg okrzepł, a wojna nabrała cech klasycznej konfrontacji. "Dupochrony" Toczone od roku walki pozwoliły na zaprawienie się w boju kolejnych tysięcy żołnierzy, a dowódcy najniższego szczebla - plutonu czy kompanii - prezentują coraz wyższy kunszt taktyczny. Główną słabością ukraińskiej armii jest jednak dowodzenia na wyższym szczeblu i koordynacja działań. Chodzi o koncepcję funkcjonowania struktur militarnych: skrajnie odmienną od tej, którą spotykamy w armiach zachodnich. Implementacja nowych wzorów zachowań nie jest procesem łatwym, o czym przekonaliśmy się na własnej skórze. Gdy jeden z polskich plutonów w Afganistanie dostał się w zasadzkę talibów, jego dowódca poprosił Centrum Operacji Taktycznych o wsparcie artyleryjskie. O użyciu dalekonośnych armatohaubic decydował sam dowódca kontyngentu, który postanowił skonsultować się z dowódcą operacyjnym w kraju. Sytuację taktyczną na poziomie plutonu omawiało zatem dwóch generałów - oddział tymczasem usiłował wyrwać się z zasadzki. Dział nie użyto, co tłumaczono bliską odległością cywilnych zabudowań. Na szczęście żołnierze "odkleili się" od wroga bez strat. Milczenie artylerii skomentowali jednym słowem: "dupochron". Pytani o ogólną ocenę Polaków walczących w Afganistanie, Amerykanie zwykle podkreślali waleczność i pomysłowość zwykłych żołnierzy. Dość krytycznie wypowiadali się jednak na temat umiejętności kadry oficerskiej średniego i wyższego szczebla, zarzucając jej schematyczność, zachowawczość i brak samodzielności. A działo się to kilkanaście lat po wstąpieniu Polski do NATO, niemal dwadzieścia od czasu rozpoczęcia integracji z zachodnimi strukturami wojskowymi (w programie "Partnerstwo dla Pokoju" uczestniczymy od 1993 roku). Po roku walk w Donbasie doskonale widać, jak filozofia (i praktyka) "dupochronu" - uciekania od decyzji, przerzucania odpowiedzialności i szukania akceptacji na wyższych poziomach dowodzenia przy błahych nawet sprawach - przy jednoczesnych skłonnościach do omnipotencji najważniejszych decydentów, wpływa na funkcjonowanie ukraińskich sił zbrojnych. Ów mentalny balast po czasach radzieckich w praktyce często uniemożliwia efektywne wykorzystanie sił i środków. Być może pomogą natowskie misje szkoleniowe, które zaczęły docierać na Ukrainę. Szkolenia przeprowadzane są na niewielką skalę, ale w warunkach wojny na własnym terytorium "kropla drąży skałę szybciej". Na szczęście dla Ukraińców, druga strona boryka się z podobnymi problemami. Tak lepiej się walczy Armia Ukrainy zmaga się z prorosyjskimi sympatiami we własnych szeregach, wielu ukraińskich wojskowych jest przekonanych o istotnej obecności rosyjskich agentów wśród kadry zawodowej. Przekonanie to (prawdopodobnie słuszne) osłabia morale i sprawia, że dowódcy na poszczególnych szczeblach często nie koordynują ze sobą planów, ponieważ sobie nie ufają. Problem unaocznił się już na początku kryzysu za sprawą efektownej wolty admirała Denisa Berezowskiego: jednego dnia przyjął on nominację na dowódcę ukraińskiej floty, a kolejnego przeszedł na stronę "narodu krymskiego". Brak zaufania i koordynacji działań jest tragiczny w skutkach. Brakuje oficjalnych danych, ale szacuje się, że większość ukraińskich strat wynika nie tyle z niekompetencji, co z zaniedbań - także celowych - wyższych rangą dowódców. I nie chodzi tylko o wysyłanie żołnierzy w pole z niedostatecznym zapasem amunicji i pożywienia, czy porzucanie ich w kolejnych kotłach, jak ten w Iłłowajsku. Kilka tygodni temu jeden z brytyjskich instruktorów - który na własną rękę walczył u boku Ukraińców m.in. pod Debalcewe - ocenił, że friendly fire (ostrzelania własnych pozycji) i wypadki z bronią (po roku prowadzenia wojny!) odpowiadają za 60 procent ukraińskich strat. Dodajmy do tego inne istotne "zaniedbanie" - wciąż zdarzające się terrorystyczne ostrzały cywilnych obiektów, skutkujące negatywnym nastawieniem do rządowej armii. Nie może więc dziwić, że w wojsku szerzy się szpiegomania, mająca wpływ na operacyjną nieefektywność nawet najlepszych oddziałów. Dobrym przykładem są bataliony ochotnicze, wciąż działające de facto na własną rękę, co - poza innymi czynnikami - wynika właśnie z przekonania, że "w armii roi się od szpiegów". Kolejnym warunkiem zwycięskiej kampanii jest - jakkolwiek brutalnie to zabrzmi - przeprowadzenie w armii czystek. Wrócą po mnie O morale wojska, które przekłada się na jego możliwości, decydują też bardziej "delikatne" czynniki. Pod koniec stycznia odwiedziłem szpital w donbaskim Selidowie. Cywilnymi karetkami bądź czym popadło zwożono tam rannych żołnierzy z odległego o kilkadziesiąt kilometrów frontu. O opartym na śmigłowcach systemie ewakuacji medycznej (stosowanym przez NATO w Afganistanie i dającym ponad dziewięćdziesięcioprocentową przeżywalność wśród rannych) nikt nawet nie marzył Taki sprzęt jest poza zasięgiem ukraińskiej armii ("Nam brakuje nawet prostych urządzeń do intubacji..." - przyznał mi jeden z lekarzy), z pewnością jednak stać ją na większą troskę o swoich żołnierzy. Gdy latem 2009 roku w potyczce z talibami zginął Polak, fakt że jego ciało dostało się w ręce przeciwnika, wojsko starało się przemilczeć. Na samym polu bitwy nie szczędzono jednak sił i środków, by zwłoki poległego odzyskać. Na własne oczy widziałem również, z jaką skrupulatnością - mimo obecności przeciwników - żołnierze polskiego kontyngentu przeszukiwali teren zasadzki, chcąc znaleźć urwane przez minę członki ciężko rannego kolegi. Tymczasem w Donbasie pobitewne tereny przeczesują członkowie organizacji "Czarne Tulipany" - wolontariusze, którzy do tej pory znaleźli ponad sto porzuconych ciał ukraińskich wojskowych. Zwykle trudnych do zidentyfikowania także z uwagi na brak nieśmiertelników, których armia im nie wydała - mimo iż zobowiązuje ją do tego prawo. Film na temat działalności "Tulipanów" oglądałem w towarzystwie oficera Wojska Polskiego, weterana kilku misji. - Zasada nikt nie zostaje w ukraińskim wydaniu - skomentował, kręcąc głową. Po chwili zaś dodał: - Pełen brzuch i magazynki to nie wszystko. Żołnierz musi wiedzieć, że jak go dojadą, armia stanie na głowie, by odzyskać jego szczątki. Tu chodzi o rodzinę i jej spokój. Ta świadomość jest dla żołnierza nie mniej istotna, niż to, że po jego śmierci bliscy dostaną odszkodowanie. Daje komfort, dzięki któremu lepiej się walczy. Fundamentalną kwestią jest jednak fakt, że problemy armii są istotne, ale to nie one przesądzają o rezultacie wojny. Latem ubiegłego roku to słabe-silne wojsko przeszło do kontrofensywy i niemalże pokonało separatystów. Na drodze do ostatecznego rozwiązania problemów stanęły regularne oddziały armii rosyjskiej, w pośpiechu ściągnięte do zbuntowanych obwodów. Ukraińskie natarcie straciło impet, a z czasem rządowe wojska przeszły do defensywy, w której znajdują się do dziś. Wiele wskazuje na to, że ukraińskie władze unikają zaczepnych działań, obawiając się powtórki tego scenariusza. Kijów - zdaje się - chce zachować rezerwy na poważniejsze zagrożenia i obawia się, iż jeśli rzuci na front większe siły, Rosja może potraktować to jako zaproszenie do inwazji na pełną skalę. Z tej perspektyw donbaski klincz nie jest takim złym rozwiązaniem. Marcin Ogdowski