Korzyści z posiadania tytułu magistra jest wiele. Wymagania wobec kandydata na dane stanowisko pracy, podawane przez wiele firm w ogłoszeniach, jasno stawiają sprawę: osoba z wykształceniem wyższym, posługująca się dwoma językami obcymi. Jakiego typu wyższe wykształcenie to będzie, nie ma często większego znaczenia: ważne jest, że kandydat zgłaszający się do pracy spędził określoną ilość lat jako student uczelni wyższej i obronił pracę magisterską. Ponieważ języki obce są zazwyczaj w programie każdych studiów, ich zaliczenie jest poświadczone w indeksie. Jednak opinia, wygłaszana przez wielu, zgodnie z którą tytuł magistra wcale nie musi być ani świadectwem rzetelnej wiedzy, ani umiejętności, ma w sobie wiele prawdy. Studia bardzo często nie wymagają wiele od uczących się (bądź nie). Na zajęciach przekazywana jest wiedza fragmentaryczna, i ocena "db" z przedmiotu o nazwie "historia filozofii" wcale nie świadczy o tym, iż student zna się na historii filozofii. Wszak zdarza się nierzadko, iż treść wykładów ma z ich nazwą naprawdę nikłe i umowne związki. Poza tym, nie aż tak trudno jest zdać egzamin, nawet jeśli się niewiele umie. Znani są profesorowie (tak! właśnie z tytułem profesora!), którzy, nie wiedzieć czemu, wychodzą z sali podczas egzaminu, zostawiając studentów z teczkami notatek w torbach i pozwalając im pisać różne wersje tej samej pracy zbiorowej. Niektórzy przyjmują nieco inną strategię. - Kiedy przyszedłem na poprawkę zaliczenia, które wcześniej oblałem, wykładowca zapytał obecnych: "Umiecie?", na co my oczywiście: "Umiemy, umiemy!", a na to on: "Więc ci, którzy chcą mieć dostateczny, wychodzą, a ci, którzy walczą o czwórę, piszą!". Oczywiście wyszedłem - relacjonuje Rafał, student poznańskiej AE. Wygląda na to, że niektórym wykładowcom zupełnie nie zależy na tym, by studenci umieli, ale jedynie na tym, by zdali. Również nauka języków obcych w ramach lektoratów nie przygotowuje dobrze do posługiwania się nimi. - Poziom lektoratów na UAM jest po prostu żenujący - mówi Grażyna, studentka europeistyki. Rzeczywiście - jak można dobrze nauczyć się języka na przykład przez trzy semestry (które są optymistyczną opcją), przy wymiarze godzin trzy na tydzień, bez żadnej pomocy native-speakera? Napisanie pracy magisterskiej o objętości, dajmy na to, osiemdziesięciu stron, również nie świadczy o wiedzy kończącego studia. Przede wszystkim dlatego, iż wcale takiej pracy pisać sam nie musi. Pisanie prac dyplomowych za pieniądze jest procederem funkcjonującym i niestety mającym się dobrze. - Zdarzają sią obrony prac magisterskich, na których zgromadzeni profesorowie mogą stwierdzić ze stuprocentową pewnością, że praca nie została napisana przez studenta, który ją broni, gdyż znają tę osobę, uczestniczyła w ich zajęciach - mówi dr Krzysztof Moraczewski z Wydziału Nauk Społecznych UAM. - Jednak niczego nie można takiemu delikwentowi udowodnić - stwierdza dr Moraczewski. Uczciwość w ocenianiu studentów, i stawianie im odpowiednich wymagań, ma swoją cenę. Z pewnością znacznie mniej młodych ludzi studiowałoby, gdyby zostali zmuszeni do dorośnięcia do przyzwoitych standardów naukowych. Co stałoby się z taką rzeszą? I jak stawiać im duże wymagania, jeśli część wykładowców reprezentuje niższy poziom wiedzy niż co zdolniejsi studenci? Poza tym - każdy, kto miał okazję obserwować kiedyś mało błyskotliwego, ale pracowitego studenta właśnie wyrzucanego z uczelni (bo i to się zdarza), zaczyna zastanawiać się nad maksymalistycznymi opiniami na temat sprawności i uczciwości systemu oceniania. Nad tym systemem jednak władze uczelni powinny się zastanowić: czy warto wypuszczać z murów uniwersytetów tłumy dyletantów, którzy nie będą wykonywać wartościowej pracy, i których późniejsza działalność wystawi odpowiednią cenzurkę uczelni? Joanna Błaszkowska