"Czasem Kaczyńskiego" Robert Krasowski zamyka trzytomową historię dwóch pierwszych dekad III RP. Cykl otworzyło "Po południu" opowiadające historię rozpadu obozu solidarnościowego w latach 1989‒1995. Kontynuacją był "Czas gniewu" poświęcony rządom Sojuszu Lewicy Demokratycznej w latach 1995‒2005. Trzeci tom historii polskiej polityki obejmuje burzliwy okres - rządy Jarosława i Lecha Kaczyńskich oraz Donalda Tuska. Obraz bohaterów epoki, jaki nakreślił Krasowski, wielu czytelników zaskoczy. W jego opowieści Jarosław nie jest ideowcem, lecz egoistą skupionym wyłącznie na własnej pozycji. Lech jest ofiarą nie "przemysłu pogardy", lecz własnych słabości. Chyba najbardziej intrygujący jest obraz Tuska. Autor nie widzi w nim przeciwnika Kaczyńskiego, lecz kontynuatora, który podąża śladami swego poprzednika. Podtrzymuje jego diagnozy, jego cele i jego wrażliwość, w szczególności pogardę dla elit. -----Poniżej możecie przeczytać fragment książki, w którym poznajemy Kaczyńskiego i Tuska, jeszcze zanim obejmowali na zmianę władzę w Polsce: Bycie liderem wystarczało Tuskowi, bo w polityce lubił tylko jej taktyczne aspekty - grę, manewry, dominacyjne rozgrywki. Władzy nie pragnął, bo była męcząca. Nie znosił długiego dnia pracy, nudy państwowych spraw, ciężaru odpowiedzialności. Był typem wiecznego studenta, z głęboką niechęcią do poważnego wysiłku, systematyczności, rutyny. Będąc wicemarszałkiem Senatu, potrafił zasnąć, prowadząc obrady. Gdy nie spał, oglądał mecze na specjalnym ekranie. Kilka razy spotkał go wówczas Kaczyński. "Co robisz?" - pytał Jarosław. "Nic nie robię - odpowiadał Tusk - przecież jestem marszałkiem Senatu". W świecie ambitnych mężczyzn marzących o władzy Tusk był wyjątkowy. Kilka razy mógł zawalczyć o wejście do rządu, nigdy nie spróbował. Gdy dostał ofertę ministra edukacji w rządzie Suchockiej, odmówił od razu. Tłumaczył koledze: "Czy ty sobie wyobrażasz, żebym codziennie rano wstawał, chodził do jakiegoś ministerstwa, spotykał się z jakimiś ludźmi? Ja bym pierdolca dostał". Nawet gdy premierem był Bielecki, partyjny kolega, w Tusku się nie zbudziła większa ambicja. Często dopadała go frustracja, że inni zaszli dalej, ale nie mógł się przemóc, stale opóźniał swoje przejście w polityczną dojrzałość. Ożywiał się wtedy, gdy musiał bronić partyjnej pozycji, przez resztę czasu zadowalał się wegetacją, którą posłowie nazywają polityką, czyli zabijaniem czasu w barze sejmowym. Gdy został wicemarszałkiem, przestał chodzić do baru, odtąd przesiadywał w swoim gabinecie, gdzie z grupą przybocznych snuł marzenia o lepszych czasach. Na te spotkania przy winie trawił cały czas, z przerwą na drzemkę i piłkę nożną. Ostentacyjne lenistwo sprawiło, że świat widział w nim chłopca, tyleż uroczego, co niedojrzałego. Ale nie było to prawdą. Na politykę spoglądał zimno i trzeźwo. Widział w niej bezwzględną walkę o prymat, w której wszyscy wszystkich próbują wykończyć. Niby każdy polityk to wie, on jednak tę prawdę rozumiał wyraźniej. Nie widział w niej jednej z politycznych zasad, lecz zasadę jedyną. Zawsze go fascynowała brutalność politycznego rzemiosła. Lech Kaczyński, który Tuska lubił i znał, już w latach 90. powtarzał mu, że jest jak "cukierek w truciźnie maczany". Tusk śmiał się, lecz nie protestował. Wiedział, że swoją wizją polityki odbiega od inteligenckich wyobrażeń: bardzo idealistycznych, bardzo merytorycznych. Ukształtowały go inne przeżycia, wychował się na gdańskim podwórku, formacyjnym doświadczeniem były dla niego uliczne awantury oraz ojciec, prosty człowiek, dla którego jedynym narzędziem wychowawczym był pasek od spodni. Tusk był dumny ze swojej bolesnej przeszłości, uważał, że dzięki niej lepiej zrozumiał świat. W polskiej polityce cenił jedynie Wałęsę, a potem Millera. Choć zdobył staranne wykształcenie, nie lubił inteligenckich natur, ich miękkości, ich niezdarności w działaniu, ich naiwności w myśleniu. W szczególności nie znosił warszawskiej elity, jej napuszonych polityków, jej przemądrzałych publicystów. Uważał, że z polityki nie rozumieją nic. Gardził nimi głęboko, nawet gdy go popierali. Gardził nimi zarówno jako chłopak z podwórka, ale również jako historyk. Narzucali polityce liryczne wyobrażenia, on tymczasem wiedział, że takiej polityki w ludzkich dziejach nigdy nie było. (...) Gdy powstał PiS, Kaczyński miał 52 lata. Mało już przypominał ambitnego wilka, który po 1989 roku z takim impetem potrząsnął polską polityką. Poraniony dekadą porażek więcej myślał o tym, jak w polityce przetrwać, niż jak w niej zwyciężać. Jeszcze kilka lat temu był na samym dnie, mówił wtedy do Dorna z czarnym humorem: "Wyobraź sobie, Ludwik, jest rok 2017, a my w 25 osób robimy kolejny kongres". Teraz miał nową partię, więc całą energię dla niej poświęcił. Zlepił ją z wielu środowisk, z wielu ambitnych jednostek. Patrząc na nie, zastanawiał się, kto zechce mu odebrać biurko i kubek. W poprzedniej partii przeżył kilka buntów, w nowej nie miał zamiaru do nich dopuścić. Konsekwentnie skupiał w swoich rękach pakiet kontrolny, osobiście redagował regulaminy, pisał statuty, projektował partyjne procedury. Budował strukturę, która zawsze mu daje rozstrzygający głos. Od początku wiedział, że większości znanych polityków z czasem się pozbędzie. Przyszli do PiS, aby przeżyć, ale zaczerpnąwszy powietrza, ruszą do walki o władzę. Tymczasem Kaczyński nie mógł sobie na ryzyko pozwolić. Partia była dla niego wszystkim, bardziej niż dla Tuska. Bez partii nie potrafił żyć. Nie miał konta w banku, nie miał prawa jazdy, nie wiedział, jak się poruszać w urzędzie, w banku, na poczcie, jak zrobić przelew, jak wysłać list polecony, jak zarezerwować pokój w hotelu. Bez swojego kierowcy, bez sekretarki nie potrafiłby sobie poradzić. Nawet matką mógł się opiekować tylko jako wpływowy polityk. Nie był ofermą, po prostu życie potoczyło się tak, że codzienne sprawy inni zawsze załatwiali za niego. Aż doszedł do wieku, w którym wstyd się uczyć elementarnych czynności. Utrata partii byłaby dla niego kataklizmem życiowym. Ten bystry i śmiały polityk w życiu prywatnym stał na glinianych nogach. Być może zanurzony w partyjnym bagienku z czasem by skarlał, zszarzał, zdziwaczał. Jego los odmienił sukces brata w wyborach na prezydenta Warszawy. Było jasne, że następnym krokiem będzie walka o władzę nad Polską. Oczywiście władzę dla brata. Siebie samego Jarosław nadal chciał ukrywać w cieniu, jednak po aferze Rywina musiał się przełamać. Podobnie jak Tuskowi, partia urosła mu za bardzo, aby mógł poprzestać na partyjnym przywództwie. Zdecydował, że w przypadku zwycięstwa PiS - w co nigdy nie wierzył - obejmie fotel premiera, zaś w przypadku zwycięstwa PO zostanie wicepremierem. Jednak nadal kierowała nim logika tylnego siedzenia. Na urząd, który postrzegał jako kluczowy, posyłał brata bliźniaka. "Najważniejsza jest prezydentura dla mojego brata" - to zdanie w 2005 roku powtórzył wielokrotnie. Na długo przed wyborami zapowiedział, że w przypadku podwójnego zwycięstwa PiS-u on sam zrezygnuje z premierostwa. Tłumaczył, że Polska nie jest gotowa na sukces dwóch braci, a z dwóch urzędów - premiera i prezydenta - ten drugi jest dużo ważniejszy. Dlaczego tak myślał, nigdy nie wyjaśnił, ale wierzył w to mocno. Na tyle mocno, że większość środków Prawo i Sprawiedliwość przeznaczyło na prezydencką kampanię. Parlamentarna, która miała się skończyć miesiąc wcześniej, od początku toczyła się w cieniu prezydenckiej jako przygrywka do ważniejszych rozstrzygnięć.