Kilka dekad temu w Polsce artykuły, szczególnie te zagraniczne, były trudno dostępne. Dzierganie swetrów i skarpet, haftowanie makatek czy samodzielne klejenie długich łańcuchów na świąteczne drzewko nie było niczym niezwykłym. Trudno się dziwić, że kiedy już półki w sklepach uginały się pod towarami wszelkiej maści, ludzie kupowali. Kupowali, bo mogli. Są jednak tacy, którzy wolą zrobić samemu. Dlaczego? Z rękodziełem sam na sam - Pamiętam, jak kiedyś zapytałam mojego tatę, siedzącego przed telewizorem, co ogląda. Wiesz, co powiedział? Że nie wie - wspomina Beata Skałecka, pochylając się nad wielkim pudelkiem i wyciągając z niego jedna po drugiej błyszczące bańki. - Tyle tego wszystkiego dookoła, że coraz trudniej się skupić - mówi. - Każda nasza aktywność, wymagająca przetworzenia wielu informacji, to duże wymaganie w stosunku do naszego układu nerwowego - wyjaśnia psycholog Marzanna Herzig. Przywołuje przykład zakupów, szczególnie w okresie przedświątecznym, kiedy jest jeszcze więcej niż zazwyczaj święcących stoisk i rzucających się w oczy reklam. - Ta mnogość nas zalewa i to może być męczące - mówi Herzig. Wyjaśnia też, że kiedy wszystko jest już gotowe, człowiek nie ma wpływu na to, jak wygląda. To nie daje radości. Dlatego rękodzieło może przynosić ulgę. Beata maluje bombki. Zaczyna długo przed Bożym Narodzeniem. U niej sezon na świąteczne dekoracje trwa niemal cały rok. - Robię kilka bombek jednocześnie. Tu położę pastę, która musi wyschnąć, tam domaluje jakiś element, nad innym rysunkiem muszę jeszcze pomyśleć - wyjaśnia. W swoim rytmie, w swoim tempie Żeby zrobić jedną bombkę potrzeba nawet kilku dni. Na początku Beata wymyśla wzór. Kiedy już wiadomo, co pojawi się na szklanej powierzchni, rozpoczyna się wymagające benedyktyńskiej cierpliwości i dokładności nakładanie kolejnych warstw kolorów, brokatów i past, dzięki którym wzory na ozdobie zyskują wypukłą fakturę. Każda warstwa musi wyschnąć. Każda potrzebuje czasu. - To jest tak cudowne zajęcie. Każdy ma jakieś bóle egzystencjalne, jakieś wątpliwości, jakieś problemy. A one podczas takiej pracy wszystkie odpływają. Jakiś taki spokój mnie ogarnia - opowiada. - W rękodziele można mieć swój pomysł. Kierowanie tym, co powstaje, jest nagradzające - zauważa psycholog, Marzanna Herzig. - To też kwestia tego, że możemy pracować samodzielnie, w swoim rytmie i tempie. To nam daje niezależność i przynosi ulgę. Według Beaty, malowanie wyznacza spokojny rytm. - W tych świętach i w tym malowaniu jest coś, do czego bardzo tęsknię - wyznaje. Z rękodziełem w grupie Kasia Dorota też zajmuje się rękodziełem. Ponad rok temu postanowiła zorganizować spotkanie "takie jak dawniej". Powstały "Wieczornice". Chętni mogli przyjść i razem uczyć się tradycyjnych technik połączonych z artrecyklingiem. Na pierwszym spotkaniu robili dywany ze starych ubrań. Ale nie tylko o uczenie się chodziło. - Wspólne spędzanie wieczorów przy pracy, szczególnie w jesieni i zimie, było kiedyś bardzo popularnym zajęciem - wyjaśnia Kasia. Podaje przykład kobiet na wsiach, które dawniej spotykały się np. na darciu pierza. I choć dziurawe garnki łatali druciarze, a stare gałgany można było sprzedać wędrownym szmaciarzom, istniała potrzeba naprawiania starych rzeczy samodzielnie i ręcznego wykonywania przedmiotów. - Teraz te same potrzeby możemy zaspokoić, kupując lub zlecając wykonanie tego, co nam jest potrzebne - mówi pomysłodawczyni "Wieczornic". I pyta: Czy tak naprawdę spotkanie nie było równie ważne, o ile nie ważniejsze, od samego wykonania przedmiotu? Okazało się, że było. Plotki, swaty, opowiastki - Dawniej życie tradycyjnej wiejskiej społeczności było zorganizowane wokół pracy i cyklu świąt. Funkcjonowano więc w "czasie pracy" i "nie-pracy" - wyjaśnia dr Katarzyna Waszczyńska, etnolog. - Praca fizyczna i umiejętność samodzielnego wykonywania przedmiotów były dowodem zaradności - mówi. I dodaje, że zajęcia nie będące pracą uznawano za próżnowanie i oceniano negatywnie. - Na leżenie w łóżku pozwalała jedynie ciężka choroba - podkreśla etnolog. Kiedyś, szczególnie na wsiach, ludzie byli przyzwyczajeni do działania razem. Krewniacy i sąsiedzi wspólnie kosili łąki, kopali ziemniaki, młócili zboże. - Tę wzajemną pomoc kończono też wspólnym posiłkiem czy zabawą, które miały być zarówno podziękowaniem, jak i sposobem na odpoczynek, odprężenie - tłumaczy etnolog. Dr Waszczyńska potwierdza, że takie spotkania miały z pewnością więcej niż jeden, związany z pracami w polu i zagrodzie, cel. - Wymieniano nowinki, plotki i poglądy na różne tematy, uczono młodych norm i zachowań, wytykano niegospodarność i inne sąsiedzkie przywary, swatano, opowiadano różne historie, od historii rodzin i wsi po te całkiem fantastyczne - wylicza. Niezależnie od tego, czy wiosną i latem na wspólnej pracy w polu, czy w długie, późnojesienne wieczory na przebieraniu fasoli, grochu czy darciu pierza - spotykano się. Co na pierwszym, co na drugim planie? Dlaczego teraz jest inaczej? - Miało na to wpływ wiele czynników, m.in. modernizacja życia na wsi, odpływ ludności do miast, podejmowanie zajęć pozarolniczych - mówi Waszczyńska. Często dawne zwyczaje przybrały formę ciekawostek folklorystycznych, jak np. inscenizacja darcia pierza w miejscowości Lelis na Kurpiach. - Jeden z moich rozmówców powiedział kiedyś, że ludzie przestali się spotykać, kiedy do domów weszły telewizory, a inny dodał, że przyczynił się do tego samochód i łatwość komunikacji. Te spowodowały, że szuka się kontaktów i rozrywek poza własną społecznością - dodaje etnolog. Beata, choć sama najbardziej lubi pracować w samotności, zauważa, że ludzie mają ogromną potrzebę spotkania, niezależnie od wieku, statusu społecznego, stanu cywilnego. - Każdy z nas potrzebuje spotkania i samotności. Sprawą indywidualną jest kwestia proporcji - mówi. Kasia podkreśla, że jej zdaniem, ludzi na "Wieczornice" przyciągnęła chęć siedzenia i robienia czegoś razem. - Przedmioty zeszły na drugi plan. Justyna Tomaszewska