Już teraz wiadomo, że zamieszanie z finansowymi zobowiązaniami Ludwika Dorna względem byłej żony to jedynie zasłona dymna. Przykrywka, która ma wytłumaczyć opinii publicznej, dlaczego dobry do bólu PiS chce się pozbyć złego polityka. Okazuje się jednak, że nawet Jarosławowi Kaczyńskiemu nie uda się wyrzucić Dorna z partii jedynie na podstawie motywów osobistych. Dlatego - jak doniósł dzisiejszy "Dziennik" - sąd partyjny ma oskarżyć byłego wiceprezesa o łamanie statutu, o to, że nie realizuje programu i nie postępuje zgodnie z celami PiS. Hmmm... To nie można tak było od razu? Po co wdawać się w wątpliwą wojnę na wycieczki osobiste (w której nota bene ranny został jeszcze Przemysław Gosiewski), skoro pod ręką są dużo poważniejsze zarzuty? Przecież oskarżenie o szkodzenie partii jest dużo czytelniejszym i, przede wszystkim, bardziej rozsądnym powodem pozbycia się polityka, niż zaskakujące oburzenie na jego życie prywatne. Inna sprawa, czy możliwe do udowodnienia, czy przygotowane na poczekaniu. Prawdziwa bomba? Dziś okazuje się jednak, że za alimentami może stać coś zdecydowanie większego niż zwykła próba pozbycia się z partii jednego z jej członków. W Kontrwywiadzie RMF FM Ludwik Dorn pokusił się bowiem o bardzo znaczącą uwagę: "Wiem, że w partii istnieje bardzo duże niezadowolenie i rozgoryczenie. A ja jestem kimś, kto zapowiadał, że tak będzie, co więcej, który temu rozgoryczeniu emocjonalnemu może nadać pewien wymiar polityczny i intelektualny". Czyli - jestem alternatywą dla Jarosława Kaczyńskiego? Z PiS-owskich kontestatorów mogę stworzyć nową siłę polityczną? W partii szykuje się rozłam (znów)? Szkoda, że prowadzący wywiad nie podjął tego tematu. Może zatem - jeśli Dorn przetrwa - na zbliżającym się kongresie programowym partia zacznie "rozliczać" Jarosława Kaczyńskiego i skrywane od wyborów "niezadowolenie i rozgoryczenie" znajdzie wreszcie ujście. W końcu negatywnych emocji nie można tłumić w nieskończoność...