Godzina 11.30. Dżip, którym przyjechaliśmy z odległego o kilkanaście kilometrów Mariupola, zatrzymał się przed niewielkim budynkiem. - Dalej na pieszo - oznajmiła Natasza, śliczna blondynka z grubym jak przedramię warkoczem. Pracująca w sztabie batalionu dziewczyna, miała nas dostarczyć na front. Chwilę wcześniej - w okopach na północy miejscowości Szyrokino - zostawiliśmy Rafała i Jarka, kolegów z dziennikarskiego teamu. Mnie z Darkiem, fotoreporterem, wysłano na południe, do "Majaka". - Idziemy! - Natasza nie pozwoliła na siebie czekać. Mimo ciężkiej kamizelki i hełmu, ruszała się z wprawą, wskazującą na co najmniej kilkumiesięczne wojenne doświadczenie. Szliśmy pośród połamanych parkowych drzew, co rusz mijając leje. Po prawej stronie mając osłonę w postaci niewielkiego wzniesienia i zrujnowanych budynków. - Teraz uwaga - nasza przewodniczka zatrzymała się przy rogu jednego z nich. - Ten odcinek musimy przebiec, bo to otwarta przestrzeń, a "separy" mają niezłych snajperów - ledwie powiedziała i ruszyła biegiem. Było ponad 30 stopni, parno jak diabli - już po kilkudziesięciu metrach biegu zdałem sobie sprawę, że to będzie wyczerpujący sprint. - Dawaj, dawaj, dawaj! - usłyszałem męskie głosy. Grupa mężczyzn siedziała przed wejściem do czegoś, co niegdyś musiało być głównym budynkiem kompleksu. Kibicowali nam, ale żaden nie podniósł się z drewnianej ławki czy plastikowego krzesła. Ot, mieli niezły widok na ciekawe zmagania. I dobrze się bawili. Godzina 11.40. Najstarszy w oddziale "Paramedyk" - trzydziestoparolatek ani na moment nie rozstający się z kamizelką kuloodporną - przejął obowiązki gospodarza. - Pokażę wam, gdzie śpicie - powiedział i poprowadził do ciemnego pomieszczenia, w którym stało kilkanaście piętrowych łóżek oraz... telewizor. - Prąd mamy zwykle wieczorem, przez parę godzin, z generatora - wyjaśnił. - Jak zacznie walić ciężka artyleria, zejście do piwnicy jest tu - dodał, wskazując pozbawione skrzydła drzwi. - Sikamy w tym miejscu - oznajmił kilka chwil później, gdy wyszliśmy na zewnątrz, na zawalony wszelkiej maści śmieciami dziedziniec. - Grubsze sprawy... - kontynuował, idąc wzdłuż muru "naszego" budynku... - załatwiamy w teatrzyku - skończył, gdy znaleźliśmy się w całkiem sporym audytorium. A ja przypomniałem sobie natowskie, polowe posterunki w Afganistanie, gdzie za kloaki służyły wkopane w ziemię beczki. Których zawartość co jakiś czas zalewano ropą i podpalano, robiąc miejsce dla kolejnych "zrzutów". W "Majaku" nikt nie wykazywał takiej troski o higienę - po prostu, poświęcono teatrzyk, w którym żołnierze defekowali gdzie popadło, głównie jednak na scenie. Godzina 12.00. Gmach, w którym stacjonowaliśmy, oberwał z najcięższych dział co najmniej kilka razy - świadczyły o tym wybite w ścianach dziury i częściowo zawalony dach. Przyjął też wiele trafień z granatników oraz setki - jeśli nie tysiące - serii z broni ręcznej. Poruszanie się po wyższych kondygnacjach - wystawionych na widok zajmujących część Szyrokino separatystów - wymagało zatem specjalnych środków ostrożności. Ukraińcy wydzielili w budynku martwe strefy, których należało unikać, dokładnie opisując strzałkami i hasłami typu "wyjście" czy "na dach" względnie bezpieczną drogę. Mnie jednak najbardziej zaciekawiły inne naścienne malunki. - Te okna to po co? - spytałem jednego z żołnierzy. Ten puścił oczko. - To "euro-okna" - odpowiedział, a kilku jego kolegów wybuchło głośnym śmiechem. Miano "euro-okien" zyskały na Ukrainie popularne u nas "plastiki", wszyscy jednak wiedzieliśmy, że chodzi o co innego - że wymalowane czerwoną farbą znaki to swastyki, którym następnie dorobiono "brakujące" boki. - Taa, już ja znam te wasze "euro-okna"... - odparłem, wywołując jeszcze większe rozbawienie wśród Ukraińców. - No co, nie wierzysz nam? - młody, najwyżej dwudziestoletni chłopak, klepnął mnie w ramię. Na przedzie kamizelki miał niebiesko-żółty emblemat, którego centralnym motywem były dwie błyskawice. Jak wszyscy żołnierze nosił też oficjalne logo "Azowa" - niemal tożsame z wilczym hakiem, heraldycznym symbolem używanym przez SS. - Chłopaki, bo będzie międzynarodowy skandal - odezwał się azowiec z wytatuowanym na przedzie głowy słowem "nienawiść". - Dajcie spokój - mówił, gładząc trzymaną na kolanach kotkę. - To Polak, nienawidzi Ruskich tak samo jak my - ów argument miał ostatecznie zakończyć temat. Godzina 13.30. Obiad przyjechał w dżipie, który w szalonym tempie pokonał ostatnie dwieście metrów drogi. Ryzyko i determinacja godne wykwintnej uczty, my tymczasem otrzymaliśmy mielonego z ryżem, zalanego jakimś cienkim sosem. - Nie ma co narzekać - Wadim, jeszcze kilka miesięcy temu student międzynarodowej logistyki w Gdańsku, mówił po polsku z wyraźnie wschodnim akcentem. - To, co gotują w bazie ("Azowa", na przedmieściach Mariupola - dop. MO), jest bez porównania lepsze niż to świństwo - chłopak wskazał ręką na rzędy puszek z mielonką, stojące na pobliskim stole. - Tego gówna nawet pies nie ruszy, a oni chcą, by jedli to żołnierze - mówiąc o "onych" kolega Wadima miał na myśli urzędników ministerstwa obrony. - Zobacz, co się stanie - otworzył jedną z konserw i postawił przed kotem. "Padrużka" tylko na moment wsadziła nos do puszki, po czym - nie tknąwszy niczego - ruszyła w stronę kotła pełnego ryżu i klopsów. Godzina 14.10. W cichej dotąd sali, pełnej trawiących posiłek mężczyzn, dało się wyczuć gwałtowne poruszenie. Ktoś krzyknął: "idziemy na górę!", i wokół skrzynek z amunicją zebrał się spory tłumek. - Czas na małą wojnę - "Nienawiść" (jak go nazwałem na własny użytek), wkładał właśnie kamizelkę. - Trzeba trochę potrząsnąć tymi kurwami i pederastami - orzekł, zakładając magazynek do swojego AK-74. - Ten twój napis na czole... - postanowiłem skorzystać z okazji... - to jakieś przesłanie dla "separów"? Żołnierz obnażył zęby w uśmiechu. - "Separów" - powtórzył. - Ruskich, kurwa. Ruskich - twardo zaakcentował. - Nienawidzę skurwysynów za to, co zrobili z moim krajem. - Więc do nich strzelasz, ale tatuaż, w takim miejscu... - czułem się nieprzekonany. - Te kurwy zdejmują skalpy z naszych zabitych - "Nienawiść" nie pozostawiał złudzeń, że mówi całkiem serio. - Mojego czerepu nie ruszą, albo będą kurwy już zawsze wiedziały, co do nich czułem. - Opowiadasz o Ruskich, jak o najgorszych, a sam używasz ich języka - zauważyłem. - Rosyjski to język świń - stwierdził mój rozmówca. - Ale nie moja wina, że mówię nim od dziecka - dodał z wyraźnym żalem. Godzina 14.15. Celowniczy karabinu maszynowego PK zaczął od krótkiej serii. Potem pociągnął za spust ponownie. I raz jeszcze. - Ale się pederasty rozbiegły... - zaśmiał się znad kolby. - Daj długą! - radził stojący obok okna kolega. Poszła długa. - Padł! - strzelający zerknął w bok, a ja dostrzegłem triumfalny wyraz na jego twarzy. - Jeszcze poprawię! - krzyknął i znów wystrzelił. Po czym zdjął karabin z parapetu i ruszył na inną pozycję. - Chodź - ktoś położył rękę na moim ramieniu. Żołnierz w spodniach z zawiniętymi nogawkami poprowadził mnie schodami na wyższą kondygnację. Było tam trzech innych Ukraińców - każdy z "kałachem", do którego podpięto 40-milimetrowy granatnik. - Walimy - oznajmił jeden z nich, ładując cylindryczny granat. Robiłem mu zdjęcia, widząc, jak ostrożnie podchodzi do okna i mierzy w stronę separatystycznych pozycji. Odgłos podobny do tego, jaki towarzyszy wyjęciu korka z butelki, oznaczał wystrzał. Usłyszałem go potem jeszcze kilka razy - tak, jak następujące po nim przytłumione wybuchy. - Chcesz strzelić? - chłopak w mundurze oferował mi swój karabin z załadowanym granatem. To nie były zabawy na strzelnicy - 300 metrów dalej okopali się prawdziwi ludzie. - Nie - pokręciłem głową. - Jestem dziennikarzem. - Jak chcesz - wojskowy sprawiał wrażenie zdziwionego. Ale nie nalegał - podszedł do najbliższego otworu w ścianie i wypalił. I wtedy odezwała się druga strona. Byliśmy wyżej, więc wystrzelone stamtąd kule siekały ściany nad naszymi głowami. Wiejąc przed odłamkami i rykoszetami, przebiegliśmy do drugiego pomieszczenia. - Świnie i pederasty! - wrzeszczał "Nienawiść", śmiejąc się przy tym jak szalony. - Chyba ich wkurwiliśmy - dodał, kiedy na "Majak" zaczęły spadać pociski moździerzowe. - Nieźle ich wkurwiliśmy - poprawił się nieco później, gdy ostrzał zmusił nas do zejścia z podziurawionego jak rzeszoto drugiego piętra na parter. Godzina 16.10. "Paramedyk" siedział na ławeczce przy wejściu do budynku, popijał kawę i czytał książkę. Większość azowców drzemała na łóżkach, a kilku korzystało z uroków posiadania prądu i oglądało telewizję. A właściwie puszczany z płyty CD odcinek "Seksu w wielkim mieście", ze śmiesznie brzmiącym rosyjskim dubbingiem. Słowem, sielanka. - Idziemy do domów na plaży - oznajmił po polsku Wadim. - Zabierzecie się? - Musicie zobaczyć te chałupy - "Sigma" już wcześniej zwrócił moją uwagę paskiem z runicznymi znakami i "kałachem" z tłumikiem. - Pewnie! - odparłem i chwilę później schodziliśmy zarośniętą skarpą na wybrzeże, rozkoszując się wspaniałym widokiem morza. Lecz kilkaset kroków dalej naszym oczom ukazał się świat po apokalipsie. W tej części Szyrokino rezydowali przed wojną majętni Ukraińcy, stawiając na plaży okazałe domy - warte setki tysięcy dolarów. Dziś właściwie żadna z tych budowli nie uchowała się w całości, a niektóre zostały niemal kompletnie zniszczone. Osiedle ostrzelano z artylerii i rakiet, biła się o nie piechota. Do walk doszło w lutym tego roku, kiedy "Azow" - zniecierpliwiony asekurancką postawą dowództwa ukraińskiej armii - na własną rękę postanowił odrzucić rebeliantów spod Mariupola. Zadanie wykonano, dając miastu kilkunastokilometrowy bufor, w dużej mierze chroniący je przed kolejnymi bandyckimi ostrzałami "separów". - Gdybyśmy dostali więcej amunicji i ciężki sprzęt, poszlibyśmy dalej - i Wadim i "Sigma" byli w tej materii absolutnie zgodni. Po roku prowadzenia wojny morale w ochotniczych formacjach wciąż było wysokie - nawet w tych batalionach, które tak jak pod Mariupolem, działały praktycznie bez wsparcia regularnej armii. Wierzyłem tym młodym chłopakom. A ponieważ dzień wcześniej widziałem tętniący życiem Mariupol - jakże inny od martwego miasta sprzed paru miesięcy - czułem dla nich pewien rodzaj podziwu. Wciąż jednak biłem się z myślami. Wszystkie te runy i swastyki, cały ten nazistowski badziew - nie dawały mi spokoju. I jeszcze ów napis przy jednej z nadmorskich willi, zajętej przez oddział azowców: "Dirlewanger. Skinheads"... Godzina 18.15. Po zejściu z plaży przenieśliśmy się do okopów, które stanowiły pierwszą linię obrony kompleksu "Majak". Głębokich, z solidnymi ziemiankami, z których rozciągał się dobry widok na pozycje separatystów. I właśnie w jednej z takich ziemianek Ross - irlandzki operator, który dołączył do nas w międzyczasie - nagrywał rozmowę z ukraińskim "dobrowolcem". Siedziałem przed wejściem, na turystycznym krześle - i łapiąc promienie słońca, przysłuchiwałem się temu wywiadowi. - Widzisz Ross... - mówił łamaną angielszczyzną żołnierz... - biali są zagrożeni przez czarnych. Czytałem, że w Stanach wśród murzynów popularne jest powiedzenie: "chcesz mieć udany dzień, kopnij białego". - Nie słyszałem - głos Rossa, kręcącego dokument o ochotnikach walczących w Donbasie, nie zdradzał żadnych emocji. - Ale ja mieszkam w Meksyku, nie w USA. - Czyli tam, gdzie Latynosi - westchnął Ukrainiec. - Z nimi też są kłopoty... - Nie zauważyłem, a żyję tam od czterech lat. I sam mam latynoską dziewczynę - Irlandczyk brzmiał równie profesjonalnie jak przed chwilą. Jego rozmówca zamilkł na kilka sekund. Ross był w "Majaku" już wcześniej, lubiano go - a tu takie wyznanie... - Mniejsza o czarnych czy Latynosów - azowiec odzyskał rezon. - My tu bronimy nie tylko Mariupola i Ukrainy, ale całej Europy. Całej białej rasy - przed zapędami Ruskich. - Ale Rosjanie też są biali - zwrócił uwagę Ross. - Ani oni biali, ani Europejczycy - żołnierz powiedział to bardzo dobitnie. - To azjatycka horda. Godzina 20.10. Kolejna "mała wojna" została sprowokowana przez "hordę". Gdy my siedzieliśmy na plaży i w okopach, załodze "Majaka" dał się we znaki snajper. Obserwatorzy wypatrzyli jego stanowisko w budynku dawnej szkoły, i tak zaczęło się polowanie. Ukraińcy walili ze wszystkiego, co mieli pod ręką - z broni ręcznej, granatników, najcięższych karabinów typu DSzK, a nawet 82-milimetrowych moździerzy. Tej kanonadzie przez cały czas towarzyszyły pojedyncze wystrzały azowskich strzelców wyborowych. Gdy po kilku minutach szkołę objęły płomienie, nastała cisza. Nienaturalna, wręcz złowroga. Byłem w "Majaku" na tyle długo, by wiedzieć, że "tamci" nie pozostaną dłużni. Godzina 20.30. Pierwszy pocisk spadł kilkanaście metrów od głównego wejścia do "naszego" budynku. Towarzyszył mu przeraźliwy świst i zaraz potem wybuch, który dostrzegłem kątem oka. Przy wejściu było nas więcej, zaraz więc posypały się przekleństwa i westchnienia ulgi paru chłopaków, którzy tak jak ja odskoczyli w głąb pomieszczenia. A potem było już słychać tylko eksplozje. Pociski z haubic i moździerzy upadały w całej okolicy, budynek drżał w posadach. Strzelała do nas artyleria najcięższych kalibrów, której teoretycznie nie powinno już być na linii frontu. Zgodnie z regułami zawieszenia broni, które formalnie obowiązywało od lutego tego roku. Ostrzał był na tyle silny, że w pewnym momencie dowódca posterunku podjął decyzję: - Schodzimy do piwnicy. A tam nastrój wręcz piknikowy. Kawa, papierosy, koszarowy dowcip. I zażarta dyskusja, co włączyć po powrocie na parter - kolejny odcinek "Seksu w wielkim mieście", czy drugą część "Transformerów". Godzina 23.00. Wygrali zwolennicy bajeczki o samochodach-robotach. Ostrzał wciąż trwał - co kilkanaście sekund gdzieś w pobliżu upadał moździerzowy granat. Azowiacy tymczasem oglądali telewizję. Niezbyt uważnie - ciągle w niewybredny sposób komentując sytuację na zewnątrz i generalnie, na ukraińskim froncie - niemniej był to widok iście surrealistyczny. Zrobiłem kilka zdjęć, a potem - wzorem moich sąsiadów z łóżek obok - zdjąłem buty i wyciągnąłem się na materacu. Zasypiając, wciąż słyszałem pojedyncze wybuchy. Godzina 7.00. "Paramedyk" - ze świeżo zaparzoną kawą - znów siedział przed wejściem do budynku i czytał książkę. Podszedłem się przywitać, mijając po drodze dwóch żołnierzy, rozkładających i czyszczących potężny karabin DSzK. - Wyspałeś się? - spytał mężczyzna nierozstający się z kamizelką. Przytaknąłem, rozglądając się po okolicy. Park przed nami miał jeszcze mniej całych drzew, schody prowadzące do "naszego" gmachu były jeszcze bardziej zrujnowane, a ze stojącego obok budyneczku w górę wznosił się już tylko przewód kominowy. - Kto to wszystko odbuduje? - powiedziałem na głos. "Paramedyk" uśmiechnął się smutno. - A to nie koniec - odparł. - I tak właśnie wygląda ten "ruski mir" - dodał po chwili. "Ruski mir" - powtórzyłem w myślach. W tej grze słów kryły się dwa znaczenia: "rosyjski świat" i "pokój po rosyjsku". Godzina 11.00. Przyszedł czas, by się pożegnać. "Nienawiść", "Sigma" i Wadim poszli nad ranem do okopów, ścisnąłem więc dłonie kilku innym żołnierzom. I gdy doszedłem do "Paramedyka", ten rzucił: - Do zobaczenia w Moskwie! Rozbawiła mnie ta zuchwałość, ale zaraz potem poczułem smutek. Żal mi było tych chłopaków, najpierw skrzywdzonych przez durnych ideologów, a potem przez własne państwo, którego inercja skazywała ich na bezsensowne trwanie w tym gruzowisku. - Życzę wam szczęścia - odparłem po ukraińsku, zastanawiając się, ilu z nich przetrwa kolejne "małe wojny". Marcin Ogdowski