* W ramach akcji #tekstyroku przypominamy najlepsze materiały napisane przez dziennikarzy serwisu Interia Fakty w ciągu ostatnich 12 miesięcy. * Od samego początku było wiadomo, że wcześniej czy później jeden z najbardziej znanych przestępców PRL-u, czyli osławiony Wampir z Zagłębia, który przez siedem lat terroryzował Śląsk, musiał zostać wskazany i surowo osądzony. Stawka była zbyt wysoka. Chodziło nie tylko o bezpieczeństwo tkwiących w psychozie strachu obywateli, ale także, a może przede wszystkim, o skuteczność peerelowskich służb i ówczesnego wymiaru sprawiedliwości. Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że wśród ofiar seryjnego mordercy znalazła się bratanica pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach, Jolanta Gierek. Nieuchwytny morderca Działalności specjalnie powołanej do rozpracowania sprawy bestii z Zagłębia grupy funkcjonującej najpierw pod kryptonimem "Zagłębie" , a potem "Anna" nie można było jednak sprowadzić do pasma niekończących się sukcesów. Co prawda, udało się przy okazji namierzyć sprawców wielu innych przestępstw - między innymi 58 gwałcicieli - ale ten konkretny pozostawał nieuchwytny. Mimo zaangażowania tysięcy milicjantów, którzy w dzień i w nocy tropili bezwzględnego mordercę kobiet jak i wyznaczenia gigantycznej, bo sięgającej aż 1 miliona złotych, nagrody za informacje. Swoistym zwrotem w sprawie okazały się zeznania Zofii Marchwickiej. Ciężar wypowiedzianych słów wskazywał na ewidentną winę jej męża, a obraz, jaki wyłaniał się z mniej lub bardziej drobiazgowej relacji doskonale wkomponowywał w wersję wskazującą na to, że oto udało się wytypować bestię polującą o zmroku na wracające z pracy kobiety. Gwóźdź do trumny Podporządkowany rzekomo swoim instynktom i znęcający się nad swoją żoną oraz dziećmi sadysta niemal jak ulał pasował do portretu psychologicznego "Wampira z Zagłębia" stworzonego dzięki współpracy "okazałego" grona specjalistów w dziedzinie psychiatrii i kryminalistyki. Konglomerat 75 cech jakoby zgodnych z profilem sprawcy stał się przysłowiowym gwoździem do trumny Zdzisława Marchwickiego. 6 stycznia 1972 roku, czyli dzień jego aresztowania, stał się nie tylko preludium do jednego z najgłośniejszych procesów w powojennej Polsce, ale jednocześnie - jak twierdzi wielu - dostarczył paliwa do stworzenia największej mistyfikacji komunistycznego wymiaru sprawiedliwości. Propagandowy majstersztyk Od tego momentu peerelowska władza uporczywie tkała na potrzeby sytuacji i chwili własną wersję zdarzeń, która w wielu wypadkach do prawdy miała się nijak, za to stanowiła majstersztyk w dziedzinie propagandy. - Przed sądem dochodziło do bardzo dziwnych sytuacji. Często śmiałem się czytając protokoły, bo to wyglądało wręcz kuriozalnie. Wzywano przykładowo 550 świadków i nagle przychodził taki, który mówił: Przepraszam, wysoki sądzie, ale ja nie wiem, o co chodzi. Nazywam się Jan Kowalski, ale przykładowo w Zabrzu, trzy ulice dalej też mieszka Jan Kowalski i wysokiemu sądowi chodziło właśnie o tamtego - przekonuje w rozmowie Interią Przemysław Semczuk, autor książki pt. "Wampir z Zagłębia". "Zdzichu to dobry człowiek" - Co więcej, czasami nie byli w stanie stwierdzić, kogo mają do sądu przysłać i wzywali niewłaściwego człowieka albo przychodził na salę rozpraw inny i mówił: ale ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia. Pojawiła się też jedna z sąsiadek, która prosiła, żeby jej przypomniano zeznania i sąd jej je odczytał, na co ona stwierdziła: ale ja tego nie powiedziałam. Jak to pani nie powiedziała? - dopytywali sędziowie - przecież pani je przeczytała i podpisała protokół. W odpowiedzi usłyszeli od kobiety, że jest analfabetką, co oznacza, że nie mogła przeczytać tego protokołu. Kuriozalnych sytuacji było tam więcej, jak choćby ta związana z jednym z sąsiadów, który stwierdził, że gdyby Zdzisław był Wampirem, to powinien zacząć od swojej żony, bo ona mogła uchodzić za "modelkę dla diabła". Zastanawiające zatem, że są to świadkowie, których powołał prokurator, mający potwierdzić winę oskarżonego, a Ci ludzie mówili coś wręcz odwrotnego, że Zdzichu to dobry człowiek i on tego nie zrobił - wylicza pisarz. Rażąca manipulacja Przypadków rażącej manipulacji świadkami, którym jeszcze przed składaniem zeznań okazywano podczas przesłuchać zdjęcia i filmy z udziałem głównego podejrzanego w sprawie, można byłoby mnożyć. - Skoro najpierw mi pokazano zdjęcia, potem film , a następnie przyprowadzono czterech ludzi i kazano wskazać, który to, to już nie było problemu. Wskaże i się nie pomylę. A już tym bardziej wtedy, jak jeden z nich będzie w ubraniu więziennym, a trzech pozostałych w cywilnych ciuchach - argumentuje nasz rozmówca. Jako "dowód" w sprawie traktowano też relacje osób, które z niebywałą i trudną do uwierzenia precyzją wyliczały, w jakich okolicznościach natknęły się w przeszłości na sprawcę serii brutalnych zabójstw. - Byli i tacy, którzy zeznawali przed sądem: Tak, to jest ten człowiek. Widziałem go osiem czy dziesięć lat temu z odległości dwustu metrów. To był marzec, godzina 21. Tymczasem ja na przykład za tydzień mogę spotkać cię na ulicy i nie rozpoznać, a ktoś twierdzi, że pamięta czyjąś twarz po dziesięciu latach. Nawet jeśli dochodzi do jakiegoś zdarzenia, które wywiera na danej osobie dosyć duże wrażenie, to po dziecięciu latach jest wręcz nieprawdopodobne, żeby ktoś z całym przekonaniem mógł stwierdzić, że to ten człowiek albo ten głos - przekonuje Przemysław Semczuk. Karykatura procesu Pociągającym za sznurki, czyli władzom, nie bardzo przeszkadzały te mało znaczące i nie pasujące do całości szczegóły. Spektakl musiał trwać. Zwłaszcza, że jego przebiegowi przyglądało się tak wielu i to nie tylko zwykłych mieszkańców Śląska - dla których na odbywający się w sali widowiskowej Domu Kultury przy Zakładach Cynkowych "Silesia" w Siemianowicach Śląskich proces przygotowano specjalne "bilety wstępu" - ale i przedstawicieli mediów. - Podczas organizowanych konferencji prasowych mówiono o Zdzisławie Marchwickim już nie jako o podejrzanym czy oskarżonym, ale wskazywano: tak, to ten człowiek. Sędzia nie dostał jeszcze dokumentów, akt oskarżenia nie został napisany, a dziennikarzy już informowano o wszystkim i podawano im dowody ze śledztwa. Z dzisiejszego punktu widzenia, to jakaś zupełna abstrakcja albo złamanie i pogwałcenie prawa do obrony. Gdyby dziś towarzysz prokurator Gurgul wysłał taki akt oskarżenia, to sąd by go po prostu wyśmiał - zwraca uwagę nasz rozmówca. Hurtownia kłamstwa Sprawa "hurtownika zbrodni" - jak mówiło się o Wampirze z Zagłębia - dostarczyła solidnych fundamentów pod hurtownię kłamstwa. Ordynarne zabiegi uporczywego "dopasowywania" faktów sprawiły, że wątpliwości do winy Zdzisława Marchwickiego zaczęły nabierać osoby mocno zaangażowane w toczące się śledztwo. - Choćby sam prokurator Leszek Polański, który zrezygnował z prowadzenia tej sprawy, odszedł z prokuratury i został adwokatem. On dosyć wprost wskazał, że Marchwicki to nie ten człowiek i dlatego on nie będzie go oskarżał. Mamy jego relację w książce Grażyny Starzak oraz w filmie Macieja Pieprzycy pt. "Jestem mordercą". Zatem jeśli on mówi, że za dużo było tych wątpliwości, no to mamy prostą odpowiedź, prawda? - wskazuje Semczuk. Misterna układanka Ludzi "małej wiary", podobnych do prokuratora Polańskiego, eliminowano jednak skutecznie i względnie szybko. Odsunięci od sprawy nie mieli już wpływu na jej przebieg, a ta toczyła się dalej wcześniej wyznaczonym torem. Dopasowywano poszczególne elementy układanki, nawet jeśli wciąż brakowało tego kluczowego z punktu widzenia widowiskowego procesu, czyli przyznania się do winy. Marchwicki obstawał przy swoim i do zmiany zeznań nie zdołali go przekonać nawet podstawiani do jego celi i udający zatrzymanych milicjanci. Jego wersję podtrzymywali przed wszystkim, ci którzy znali Zofię Marchwicką i doskonale wiedzieli, że jej zeznania trudno uznać za wiarygodne. W ich pamięci to ona utrwaliła się jako osoba skłonna do przemocy, wymierzania mężowi dotkliwych razów i gotowa do bójek z milicją. Jak ulepić mordercę? Na "wysokim sądzie" takie deklaracje nie robiły jednak większego wrażenia podobnie jak świadectwa pracowitości i łagodnego charakteru oskarżonego. Pech sprawił, że ten ostatni na bezlitosnego mordercę kobiet ze wszech miar się nie nadawał. Problemem okazywał się zatem nie tylko brak zgodności odcisków palców Marchwickiego z tymi, które zidentyfikowano przy ofiarach, ale także brak symptomów zabójcy. Tego ostatniego z Marchwickiego dopiero trzeba było "ulepić". Instrumentem do tego miał być pisany przez niego w celi pamiętnik. - W książce po prostu opisuję, jak on wyglądał i czytelnik bez dwóch zdań może się przekonać, że został on podyktowany. Bo jest w nim pewna niespójność, choćby pod względem stylu. Po drugie są też takie opinie, które wskazują na to, że jest to lektura straszna, mroczna i przerażająca. Nie miałem takiego odczucia, a przeczytałem go chyba trzykrotnie. Pierwszy raz siedząc w sądzie, zajęło mi to chyba godzinę i nie było to ani mroczne, ani ociekające krwią. Powiedziałbym, że raczej śmieszne, a chwilami wręcz groteskowe, bo te opisy dokonań mordów były żałosne - wyjaśnia Przemysław Semczuk. Potworna precyzja kata - Potem czytałem wspomnienia Joachima Knychały, kolejnego seryjnego mordercy i dopiero tamte wyznania są wstrząsające. Ten człowiek z potworną precyzją opisuje każdy swój ruch - jak planuje miejsce, sprawdza ulice, wybiera którędy się oddali i jak to zrobi. Nie ma jeszcze tylko ofiary, bo ona jest mu akurat obojętna. Kiedy dochodzi do momentu, w którym chce popełnić morderstwo, wybiera sobie przypadkową osobę i opisuje, co myśli. Wyobraża sobie, że zaraz to nastąpi, że będzie leżało mięso, a on sponiewiera i zdepcze tę godność. Dokonuje tego morderstwa i to jest lektura wstrząsająca. W odniesieniu do pamiętnika Zdzisława, napisanego rzekomo przez niego, to są dwie różne sprawy - dodaje. Pisarz przekonuje, że lektura pamiętnika Marchwickiego pozwala wysnuć tezę, że w dużych częściach został on sfabrykowany na potrzeby toczącego się procesu. - Moim zdaniem powiedziano: Zdzisiu, napisz, my ci pomożemy, a jak sąd uzna, że jesteś wariatem, to Cię nie powieszą. On wierząc, że tak będzie, napisał to. W pamiętniku opisuje dosyć dokładnie, jak się nagle dzieje, że trafia na przesłuchanie przed sądem. Nawet nie wie, że ono się będzie odbywać. Jest zaskoczony, że oni mają ten pamiętnik, że go czytali i że on staje się koronnym dowodem jego winy. Mało tego tam jest mnóstwo takich niespodzianek. Na przykład wychodzi na jaw, że Sąd Najwyższy nie przeczytał właściwe akt sprawy, nie zapoznał się z nimi, a ten pamiętnik jest dla nich najistotniejszy. Przyznał się, no to wspaniale. Mamy sprawę zamkniętą - wyjaśnia. Brutalny mord jak pójście na spacer Semczuk zestawia w swojej książce tytułowego Wampira, Zdzisława Marchwickiego z "władcą much", czyli Bogdanem Arnoldem, który z zimną krwią mordował prostytutki. Dzięki temu zabiegowi zostaje wyostrzona różnica pomiędzy potencjalnym materiałem na zabójcę, a tym, kto w dużej mierze być nim by nie mógł, a jeśli już, to nie tak poważnego kalibru. - Bogdan Arnold zgłosił się sam, bo już wiedział, że nie jest w stanie umknąć przed policją. On, podobnie jak Joachim Knychała, z niesamowitą precyzją opisywał to, co zrobił. Prawda jest taka, że w tym swoim mieszkanku na poddaszu zorganizował taką rzeźnię, że aż trudno to opowiedzieć. O ćwiartowaniu zwłok mówił tak, jak o pójściu na spacer. Jak do jego mieszkania weszli policjanci, którzy byli jednak zaprawieni, bo niejedno widzieli, to tam wytrzymywali po kilka minut i się zmieniali. Protokół pisali około 20 godzin, bo wychodzili i po prostu wymiotowali - precyzuje autor "Wampira z Zagłębia". - Na Bogdanie Arnoldzie to, czego się dopuścił, nie robiło żadnego wrażenia. To był człowiek absolutnie pozbawiony uczuć. On atakował prostytutki, a Joachim Knychała, z tego, co wiem, zupełnie przypadkowe kobiety. Dla niego sam akt morderstwa był spełnieniem, dawał mu satysfakcję - dodaje. Doskonały w każdym calu Knychała, który chciał być we wszystkim doskonały i grał na nosie nawet samym milicjantom, nie mógł uwierzyć w to, że osławionym Wampirem z Zagłębia jest ktoś taki, jak Zdzisław Marchwicki. - On opisywał wręcz, bo był obecny na procesie Zdzisława, że czuł do niego odrazę, bo ten zaprzeczał. Dla Knychały nie do pomyślenia było to, że "takie coś" może być największym mordercą. Założył, że będzie w tym doskonalszy. Jego ostatnią ofiarą była szwagierka, a opis tego, jak doszło do tego zabójstwa, jest naprawdę wstrząsający. Powiedzielibyśmy: chore. Ale tak działa umysł chorego człowieka - konkluduje nasz rozmówca. Teatr jednego aktora Wycofany, niewiele mówiący Zdzisiu, "tracił" nie tylko w zestawieniu z seryjnymi mordercami kobiet, ale nawet ze swoim buntowniczym bratem Janem, który wyzwał na słowny pojedynek samego prokuratora Gurgula, za co ostatecznie przypłacił głową. - Brat Zdzisława Marchwickiego załapał się przypadkiem. On na początku, co jest istotne, nie miał w akcie oskarżenia zarzutów, które były zagrożone karą śmierci. Dopiero to jego zachowanie na sali sądowej i bitwa z prokuratorem Gurgulem doprowadziła do tego, że ten zarzut mu się zmienił z podżegania do współsprawstwa i skończyło się na karze śmierci. Prawda jest jednak taka, że strasznie prowokował, wykrzykiwał rzeczy, które były bardzo niewygodne - wskazuje pisarz. Chętnych do słuchania jednak nie brakowało, zdarzały się nawet brawa. - Jan wyjątkowo ubarwiał ten proces; był elementem, który przyciągał na każdą rozprawę. Ludzie wręcz zachwycali się tymi jego popisami. Jedni wrzeszczeli i domagali się, żeby go powiesić, a inni nagradzali go brawami, bo byli zaskoczeni, że można takie rzeczy opowiadać - dodaje. Podczas gdy Jan na sali rozpraw urządzał prawdziwe show, Zdzisław pozwalał sobie co najwyżej na zdawkowe wypowiedzi. - Jak któraś pani odpowiadała: tak to jest ten człowiek, to on mówił: niech ta pani opowie, co wczoraj na obiad jadła, a nie że mnie dziesięć lat temu widziała. Tymczasem ta świadek z potworną precyzją podawała szczegóły. Relacjonowała nawet, ile wówczas w siatce litrów mleka niosła - precyzuje pisarz. Piekielna niemoc Wyrok był jednak przesądzony, a wszystko działało na niekorzyść oskarżonego: zawiłość - liczącej 141 tomów akt - sprawy, rozgłos, jaki pojawił się wokół procesu, pośpiech, z jakim go przygotowywano, zainteresowanie Warszawy, w tym samego Edwarda Gierka, jak i wyjątkowe zaangażowanie dowódcy specjalnej grupy pod kryptonimem "Anna", towarzysza Gruby, odpowiedzialnego za późniejszą masakrę w kopalni "Wujek". Swoistą kroplą, która przelała czarę, była - jak to przedstawiano w ówczesnej prasie - szeroko rozumiana patologia rodziny Marchwickich. Poza Zdzisławem na ławie oskarżonych zasiedli jego dwaj bracia, siostra i siostrzeniec. Jana, który był homoseksualistą, oskarżono o podżeganie do morderstwa, przyjmowanie łapówek oraz demoralizowanie młodzieży przez nakłanianie do nierządu. Henrykowi zarzucono przygotowywanie morderstwa ostatniej ofiary Wampira, zacieranie śladów i wprowadzenie w błąd organów ścigania. Podobnie brzmiał akt oskarżenia wobec Jana Klimczaka, kochanka Jana Marchwickiego. Siostra Zdzisława była sądzona między innymi za przyjmowanie od brata przedmiotów zrabowanych ofiarom, a na jej synu ciążył zarzut kradzieży. Pranie mózgu Zastosowane podczas przesłuchań "pranie mózgu" i manipulacje w końcu przyniosły pożądany skutek. 10 maja 1972 roku Zdzisław Marchwicki potwierdził, że jest sprawcą. Jednak nawet wokół owego "przyznania się" pojawiają się wątpliwości. - Samo przeczytanie akt nic nie daje. Bo co innego jest w nich zawarte, a co innego pisały gazety. Przykładowo, ja czytając reportaż mam przekonanie, tak jak pisał dziennikarz, że oto stanął bezczelny morderca, który cynicznie stwierdził: Tak przyznaję się, że zabiłem i zamordowałem. Ale po przeczytaniu zeznania okazuje się, że wcale tak nie było. On wcale tego tak nie powiedział. Ta wypowiedź była dosyć długa, bo trwała pół godziny, nie tak spójna i nie tak jasno określona i dopiero po jej przeczytaniu można nabrać wątpliwości - argumentuje pisarz. Przyznanie się dowodem na niewinność - Nawet w aktach był taki wątek, że ta jego wypowiedź - a były w sumie dwie: jedna na kilka dni przed końcem procesu, a druga na ostatniej rozprawie przed ogłoszeniem wyroku - została odtworzona z taśmy jednemu z milicjantów i on powiedział, że dla niego to przyznanie się stanowi ewidentny dowód i przekonano go, że Marchwicki Wampirem nie jest - dodaje. Marchwicki liczył mimo wszystko, że owo "przyznanie się do winy" sprawi, że wymiar sprawiedliwości obejdzie się z nim łagodniej i ostatecznie uniknie kary śmierci przez powieszenie. Tak się jednak nie stało. Pod koniec procesu szubienica stanowiła już rodzaj wybawienia, ucieczkę od zaszczucia. - On nawet nie bardzo miał świadomość, że jest apelacja, że jeszcze coś tam się toczy. Bo nawet w tym swoim pamiętniku wskazuje, że jak otwierali drzwi do celi, to myślał, że przychodzą po niego. Nie wiedział, że są jeszcze kolejne etapy, jak choćby akt łaski od Rady Państwa - wylicza pisarz. Zagadkowa śmierć Proces dobiegł końca w 1975 roku. Dwa lata później wykonano wyrok śmierci na braciach Marchwickich - Zdzisławie i Janie. Trzeci z braci Henryk został skazany na 25 lat więzienia. Do końca swoich dni twierdził, że nie wierzy w to, żeby jego brat, Zdzisław dobrowolnie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Próbował dowieść niewinności swojej i swoich braci. Zmarł nagle w 1997 roku, w trakcie realizacji filmu dokumentalnego Macieja Pieprzycy pt. "Jestem Mordercą". Spadł ze schodów. W Prokuraturze Rejonowej w Katowicach prowadzono postępowanie w tej sprawie, ale z powodu niestwierdzenia przestępstwa szybko je umorzono. Po latach na sprawę Wampira z Zagłębia patrzymy szerzej, ale to czego dopatrujemy się dzisiaj, współcześni Zdzisławowi Marchwickiemu zobaczyć w dużej mierze albo nie potrafili, albo nie mogli. Wszelkie ewentualne zgrzyty i niejasności przykryła propaganda, która zaciemniała już i tak wystarczająco mroczny obraz. Pytanie o to, czy aby na pewno powieszono prawdziwego Wampira na zawsze pozostanie bez odpowiedzi, ale wciąż rozdziera ciszę.