"Wnuczka Raguela" jest opowieścią o miłości, wierności i odpowiedzialności. Akcja toczy się w środowisku bezdomnych. Poznajemy losy dwójki młodych ludzi, których połączył przypadek, potem wzajemna sympatia, a wreszcie poczucie odpowiedzialności za dziecko. Przemieszczają się po Polsce, której nie widać z perspektywy sytych, zwykle tak samo zabezpieczonych przed wtargnięciem niepowołanych, dostatnich osiedli. Bohaterów książki często określa się mianem "wykluczonych", chociaż właściwie dosadniej można ich określić mianem "niedostrzeganych". Zwykle mijamy się z ich światem, zazwyczaj nawet odsuwamy się, odpychani także wrażeniami zmysłowymi. Powieść pozwala nam się, dosłownie, do nich zbliżyć. Nie ma tu jednak fałszywego litowania się ani protekcjonalnego pochylenia nad światem "niższym" czy "gorszym". Jest za to opowieść o ludzkim trudnym losie i refleksja nad dzielnością, która nie ma względu na okoliczności. Tytuł, który odnosi nas do biblijnej Księgi Tobiasza, wskazuje, że w postawach ludzkich wobec trudu życia przejawiają się pewne wzorce, normy, zasady, które chociaż nieuświadomione, mają swoje egzystencjalne znaczenie, swój transcendujący codzienną rzeczywistość życia wymiar. W dzisiejszej debacie publicznej hasło wykluczenia pojawia się nader często. Zazwyczaj jednak bezdomni z owej modnej narracji są usuwani. Zapewne autorowi zależałoby najbardziej na tym, aby mówiąc patetycznie może, ale wprost, po lekturze "Wnuczki Raguela" łatwiej było nam zobaczyć w bezdomnych po prostu nieszczęśliwych ludzi, z których każdy ma za sobą swoją historię, domagającą się szacunku i uwagi. Fragment książki: "Podniósł się za chwilę, wpierw kontrolując czy na pewno poszli. Ostrożny, bo jak się podnosisz, nie masz się jak zasłonić. To ta jedna chwila, kiedy jesteś łatwym celem. Ale nie. Odeszli jednak. Podniósł się. Nie znał zbyt dobrze tego miasta. Bywał tu kiedyś. Fakt. Często przejazdem, w jakimś innym życiu; wyskakiwał z zatrzymującego się pociągu (czemu zwykle właśnie tak, czemu zawsze biegiem?) i pędem, z plecakiem, jak kolebiąca się na boki kwoka - do autobusu, czegokolwiek, co stało, ale właściwie zawsze już odjeżdżało z dworca autobusowego. Jeszcze wcześniej klasowe wycieczki: zamek na wzgórzu. Raz czy dwa razy w teatrze. Piękne, oświetlone wnętrze. Porządek zakurzonych, chyba czerwonych obić foteli. Nabożne skupienie nauczycielek, szaleństwo w ciemnościach w lożach. Kiedyś nawet udało im się palić tam papierosy. Dawne czasy. Kilka dni temu, tydzień już może?, przyszedł tu i kręcił się koło dworca. Właściwie pomiędzy peronami, stacją i wagonami. Blisko koszy na śmieci. Pędzący rankiem do ekspresów, wracający wieczorami; jakieś niedopite kawy, precle, bułki, niekiedy spore niedojedzone porcje z dworcowych barów. Do galerii się nie zbliżał. Teraz wyprowadzili go na drugą stronę torowiska. No tak. Tędy z łomotem buciorów w pogoni za busem. Jakieś nowe budki, budy, kioski, kasy. Budynek po lewej to chyba nowy dworzec autobusowy. Kiedyś był tu taki elegancki tunel, z którego wychodziło się do góry stromym podejściem. Za kioskami, budkami, po prawej stronie stał mur. Majaczył za nim jakiś park. Opierając się jedną ręką o mur, ruszył w stronę parku."