Przepowiednia sprawdziła się. Wielki bard małego wzrostu, mimo 83 lat, ciągle zadziwia i dowodzi, że nie jest muzycznym dinozaurem czy scenicznym emerytem. Ciągle jest zaskakująco twórczy - koncertuje po całym świecie, nagrywa nowe płyty. Jego ostatni album "Pokoloruj mi życie", nagrany przed kilku tygodniami, cieszy się niesłabnącym powodzeniem. Jedna z zamieszczonych w nim piosenek nosi znamienny tytuł - "Będę abdykował". Ale to kokieteria, bo mistrz ekspresyjnego nastroju dopiero co wrócił z tournée po Japonii, a już w kwietniu wybiera się w następne, które poprowadzi go przez koncertowe sale Rosji i prawie wszystkich krajów Ameryki Południowej. A w planach ma kolejne: po Stanach Zjednoczonych i Europie. Charles Aznavour - żywa legenda francuskiej piosenki. Tak naprawdę to jest on jedynym francuskim wykonawcą i twórcą muzyki rozrywkowej, który rzeczywiście zrobił wielką międzynarodową karierę. Zaczęła się w roku 1963, kiedy poleciał do Nowego Jorku i po serii koncertów w Carnegie Hall podbił Amerykę. Krytyka zgodnie przyznała, że wraz z nim paryska ulica wdarła się w serce Nowego Jorku. Amerykanie porównują Aznavoura do Franka Sinatry i Nat King Cole'a; a sondaże Timesa i CNN przyznały mu tytuł pieśniarza XX wieku, klasyfikując go przed nie byle kim, bo królem rocka Elvisem Presleyem i charyzmatycznym Bobem Dylanem. Również jego talent aktorski musi być nie najgorszy, skoro grał w filmach takich mistrzów kina, jak Kubrick, Schlöndorff, Truffaut, Chabrol czy Lelouch. Ale początki nie były łatwe. Mało kto wierzył w talent zakompleksionego syna ormiańskich uchodźców. Jednak znalazł się ktoś, kto od razu poznał się na wielkości małego brzydala. Ów ktoś nazywał się Edith Piaf. To ona wprowadziła go w świat paryskich artystów. Ale... ale niech sam opowie, jak było.