Jednak helikopterów - transportowych Mi-17, prawdziwych koni roboczych polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie - nikt nie porzucił. Odholowano je na bok, gdyż od kilku dni nie mogły być używane. Tymczasem do Ghazni miała przylecieć delegacja prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, obsługiwana przez amerykańskie śmigłowce, dla których, po prostu, zrobiono miejsce. "Śmigła" - jak nazywają helikoptery żołnierze - wyłączono z eksploatacji na polecenie z Warszawy, gdy okazało się, że w oleju używanym w maszynach wykryto jakieś zanieczyszczenia. Co prawda stało się to w Polsce, jednak decyzja o uziemieniu objęła również helikoptery stacjonujące w Afganistanie. W efekcie, przez kilka pierwszych dni marca tego roku, polscy żołnierze działali bez osłony i wsparcia własnych śmigłowców. - Lataliśmy na tym oleju od początku zmiany i nic złego się nie stało - mówił mi wówczas, nie kryjąc złości, wysokiej rangi oficer naszego kontyngentu. - Informacja o uziemieniu przyszła w piątek popołudniu, nie dając nam szansy na odwołanie, bo osób odpowiedzialnych za podjęcie takiej decyzji nie było już w pracy. A nikomu nie przyszło do głowy, by nas z zakazu wyłączyć. Ktoś tam na górze zapomniał, że my nie "opędzamy" poligonów, tylko jesteśmy na wojnie... No właśnie - nie bez powodu przywołuję tę historię. Bo choć nie wprost, to jednak znakomicie ilustruje ona Polaków podejście do afgańskiej wojny i naszego w niej udziału. Niepopularnej i niechcianej - w nielicznych chwilach, gdy staje się tematem publicznego dyskursu - zasadniczo jednak wyrugowanej ze społecznej świadomości, nieobecnej w codziennym życiu miażdżącej większości z nas. Jak się okazuje, na tyle odległej, że zapominają o niej - a w najlepszym razie o niektórych jej konsekwencjach - decyzyjne gremia naszej armii... Regulamin ponad wszystko Armii, która - ileż razy to słyszałem - w 2003 roku "wyszła z koszar na prawdziwą wojnę". Która, za sprawą iracko-afgańskich doświadczeń, "zmieniła się nie do poznania". Cóż, jako naoczny świadek obu misji nie mogę zaprzeczyć faktom. Wraz z nimi przyszło w wojsku "nowe", w tym to, co najważniejsze - bojowe doświadczenie kilkunastu tysięcy żołnierzy. Trudno jednak uciec wrażeniu, że wielu wojskowych - mimo udziału w wojnie - mentalnie nie oderwało się jeszcze od "koszarowej armii". Za przykład niech posłuży historia sprzed kilku tygodni. Wówczas to ukarano dyscyplinarnie żołnierza, który po wejściu na tak zwaną "górkę" - posterunek obserwacyjny, znajdujący się nieopodal bazy Warrior, do niedawna obsadzanej przez Polaków - postanowił się schłodzić. I zdjął hełm, kamizelkę kuloodporną oraz bluzę, przez chwilę paradując topless. Czego, jak dowiedziałem się post factum, na posterunku bojowym nie powinien był robić. W normalnych warunkach kara za naruszenie regulaminu by mnie nie zdziwiła. Tu jednak ważny jest specyficzny misyjno-afgański kontekst, czyniący sprawę nieco surrealistyczną. Jak dano mi do zrozumienia, polecenie reprymendy dla szeregowego przyszło z dowództwa kontyngentu. Szafowano przy tym hasłem zagrożenia dla zdrowia i życia. Tymczasem nie znam bezpieczniejszego niż "górka" miejsca, obsadzanego przez załogę Warriora. Sama względnie rozległa baza stanowi doskonały cel dla ataków rakietowych - o czym stacjonujący tam żołnierze wielokrotnie się przekonywali. Jednak posterunek jest na to zbyt mały, ponadto doskonale widać z niego całą okolicę. A fakt, iż znajduje się na wzniesieniu, w zasadzie wyklucza konwencjonalny atak. Nie to jednak jest najistotniejsze. W tym samym czasie część operujących z Warriora rosomaków jeździła z uszkodzonymi siatkami LSO (chroniącymi pancerz przed granatami RPG - bardzo niebezpieczną i popularną wśród talibów bronią). A podczas jednego z partoli ze zdumieniem odkryłem, że choć siedzę w transporterze, działa mi telefon komórkowy. Na pytanie, czy na wozie zainstalowany jest "duke" - urządzenie do zakłócania sygnałów radiowych i telefonicznych, utrudniające zdalne odpalanie min-pułapek, tak zwanych "ajdików" - uzyskałem odpowiedź, że ma je tylko część pojazdów. Ten akurat nie... W statystykach wszystko pięknie Owo zestawienie - wydumane zagrożenie i realna groźba, z którą, jak mi się wydawało, nikt nic nie robił - nie dawały mi spokoju. Po powrocie do Ghazni dokładnie w taki sposób przedstawiłem sprawę siatek LSO dowódcy kontyngentu. Ten przyznał, że nie ma żadnych raportów na ten temat. Nie miałem powodów, by mu nie wierzyć. Nadal ich nie mam, co tylko potwierdza pewne moje obserwacje. Burzą one mit, w myśl którego nonszalancją wykazują się tylko najwyżsi rangą decydenci. Otóż nie - filozofia zawarta w słowach "jakoś to będzie", wyznawana jest przez wielu dowódców na wszystkich szczeblach dowodzenia polskiej armii. Czasem przybiera ona postać niebezpiecznego zaklinania rzeczywistości, jak miało to miejsce w przypadku "sprawnych wozów". Jeszcze kilka miesięcy temu za takie uznawano rosomaki z niedziałającymi urządzeniami do obserwacji nocnej. Bo przecież za dnia maszyny te z powodzeniem mogły brać udział w rozmaitych operacjach. No i w statystykach wszystko pięknie wyglądało - wysoki wskaźnik sprawności parku maszynowego to przecież nie lada wyczyn... Wyczyn, który - mimo wysiłków solidnie pracujących mechaników - realnie trudno osiągnąć, bowiem zaopatrzenie to pięta achillesowa kontyngentu. Zamówione części mogą "iść" do Afganistanu nawet kilka miesięcy. Do dziś włosy stają mi dęba na wspomnienie historii, którą usłyszałem w jednym z pododdziałów. O tym, jak chłopcy przez długi czas jeździli na niesprawnych oponach, bo zabrakło kołków niezbędnych do wulkanizacji. "Generał gdzieś tam załatwił" - podsumował historię jeden z moich rozmówców. Właśnie, "załatwianie" - dosadniej określane przez wojskowych mianem "naruchania" (trzeba sobie coś "naruchać") - w takich okolicznościach staje się koniecznością.