Poznaliśmy go dwa lata temu. Zaczynał naukę w przedszkolu. Teraz dumnie chodzi do szkoły podstawowej. Raz w roku przysyła "list". Jeszcze nie umie pisać, więc rysuje. Ostatnio namalował dla nas słońce. "Uniwersytet w Doume" Emmanuel mieszka w Doume w Kamerunie. Rodziców nie stać, by regularnie opłacać mu szkołę. Pieniędzy brakuje nawet na mundurek i zeszyty. Dlatego chłopiec uczy się dzięki "adopcji na odległość". "Rodzice", którzy zdecydowali się objąć go opieką, regularnie (raz w roku) pokrywają koszty jego nauki. - Szkoła w Afryce zazwyczaj nie jest obowiązkowa - mówi siostra Bożena Olszewska, pallotynka, która opiekuje się dziećmi z "adopcji". - Zawsze jednak oznacza dla rodziców duży wydatek - jeśli nie na czesne, to na "wyprawkę". A bez odpowiedniego wykształcenia - studiów lub przynajmniej matury - nie ma tutaj co marzyć o lepszej pracy. Dla tych dzieci nauka to jedyny sposób na wyjście z nędzy, w jakiej żyją ich rodzice - tłumaczy. W Kamerunie nie ma obowiązku szkolnego. Gdyby nie "adopcja", rodzice Emmanuela nie zdecydowaliby się na posłanie go na "uniwersytet w Doume", jak mieszkańcy nazywają tamtejszą szkołę podstawową. Nie byłoby za co. Właśnie z myślą o takich przypadkach siostry zdecydowały się na rozpoczęcie akcji "Adopcja na odległość". Na pallotyńskich misjach w Tanzanii, Kongo i Kamerunie prowadzą szkoły, w których na pomoc mogą liczyć sieroty lub dzieci z biednych rodzin. Ich szansą na lepszą przyszłość są "rodzice adopcyjni", którzy zobowiązują się regularnie opłacać czesne (Kamerun i Kongo) lub kupować mundurki i książki (Tanzania) konkretnemu dziecku. Obecnie pallotynki obejmują "adopcją na odległość" 50 dzieci z Tanzanii (w tym wiele niepełnosprawnych), 75 z Konga i ponad 350 z Kamerunu. Kiedyś dzieci szły do pracy, dziś do szkoły - Posłanie dziecka do szkoły to wyraz dobrej woli rodziców, a oni nie zawsze mają na to pieniądze - opowiada s. Bożena - Jeśli dostają pomoc z zewnątrz, częściej się na to decydują. Jeszcze kilka lat temu dzieci bardzo często opuszczały zajęcia albo w ogóle nie przychodziły do szkoły, tylko szły pracować na pola, bo rodzice nie rozumieli potrzeby kształcenia. Dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Misjonarze włożyli wiele trudu w zmianę tej mentalności, w przekonanie rodziców, że wykształcenie dzieci to ich bilet do lepszego życia. - Teraz nasze szkoły często pękają w szwach. W czasie wakacji na misje przychodzi bardzo wielu młodych. Proszą o jakąkolwiek pracę, aby zarobić na opłacenie szkoły, książek. Pamiętam opowieść o chłopcu, który szedł całą noc przez busz, aby poprosić o pracę. Chciał zarobić pieniądze na opłacenie szkoły. Takim młodym pomagamy z radością - zapewnia pallotynka.