Jest pan jedyną w powiecie jędrzejowskim osobą, której udało się odbudować zabytkową ruinę i uczynić z tego dobrze prosperujący interes. Jako negatywny przykład podam dwór w Rożnicy (gmina Słupia Jędrzejowska), który co i rusz zmienia właściciela, i dalej popada w ruinę. Czemu pan to przypisuje? - Może tamtym ludziom zabrakło wytrwałości, cierpliwości i determinacji? A może wizji i pieniędzy? O panu mówią, że dobrze funkcjonuje, bo "śpi na pieniądzach". - Coś takiego! A ja nie tylko, że nie śpię z powodu nawału pracy, to jeszcze nie na pieniądzach, bo muszę zaciągać kolejne kredyty i martwić się o ich spłatę. Na początku nie miałem żadnej wizji, ani pomysłu. Ten zamek wziął się z lenistwa, a konkretnie, tego, że nie robiłem nic, tylko siedziałem przed telewizorem i zmieniałem pilotem programy. Strasznie to było nudne, więc pomyślałem, że tak dalej być nie może, coś trzeba robić. A jednak spał pan wcześniej na pieniądzach, bo nie musiał nic robić? - To nie tak. Pracowałem na Zachodzie przy wyścigach kolarskich, ale to nie były duże pieniądze. Mieliśmy dwa domy po rodzicach, wynająłem je i żyliśmy z czynszu, więc mogłem się tylko bawić pilotem. Kiedy postanowiłem zmienić coś w swoim życiu, w ręce wpadła mi broszura z województwa świętokrzyskiego - "Zabytek za złotówkę". Były w nich zdjęcia i informacje. Najmniej mi się podobało zdjęcie z Sobkowa. Dla fotografa stajnia była pewnie interesującym obiektem, ale fatalnie to wyglądało. Nie chciałem tam jechać, ale żona mnie namówiła, mówiąc, że skoro już jesteśmy w pobliżu, to czemu nie zajrzeć. Pani wie, co tu przedtem było? Nic nie było. - Właśnie. Tylko ruiny, zaniedbany, zarośnięty chwastami teren, śmieci. Ale ja od razu, jak tu wszedłem, poczułem, że to jest to. Jakaś szczególna energia, klimat, atmosfera sprawiły, że poczułem się jak u siebie. Wiedziałem, że już tu zostanę. Gmina sprzedała ruinę za złotówkę? - Aż tak dobrze nie było. W 1997 r. chcieli 90 tys. zł. Byłem jedynym chętnym, więc padła nawet propozycja obniżki ceny, ale ja wolałem, żeby mi rozłożyli spłatę na raty, bo nie miałem wtedy pieniędzy. Musiałem zaciągnąć kredyt. Banki chętnie dają kredyty na coś, co można nazwać pańską fanaberią, bo za taką uchodzi odbudowywanie ruin rycerskiego zamku? - Chodziłem od banku do banku i wszyscy mówili "nie". Zaufał mi wtedy bank BPH w Jędrzejowie. Dostałem pieniądze, ale łatwo nie było, bo musiałem nie tylko inwestować, ale także spłacać raty do gminy. Bywały chwile, kiedy na koncie miałem 15 zł, a bank ścigał mnie monitami o spłatę kredytu. Jakoś jednak zawsze mi się udawało to wszystko pospinać. Teraz, kiedy interes się kręci, chyba nie ma pan problemu z zaciąganiem kredytów? - Wcale nie jest tak różowo. Ciągle inwestuję, więc nadal potrzebuję pieniędzy. Dwa lata temu chciałem zaciągnąć kolejny kredyt, ale "mój" bank odmówił. Powiedzieli, że nie widzą przyszłości w rozwoju turystyki w okolicach Sobkowa. Na szczęście wtedy kredyt dał mi inny bank w Jędrzejowie. Natomiast nie mamy szczęścia do dofinansowania z różnych funduszy. Dwa razy składaliśmy wnioski i ani razu się nam nie udało, albo nam brakło punktów, albo fundacji pieniędzy. Chyba dam sobie z tym spokój, będę miał satysfakcję, że odbudowałem to sam, bez niczyjej pomocy. Liczył pan, ile w sumie już wydał na zamek? - Nie, ale myślę, że już ponad 2 miliony złotych. Oprócz kredytów poszedł na to nasz majątek i spadki po rodzicach. Tak myślę, jaka to ironia losu; moja teściowa przestała się do mnie odzywać za to, że rodzinę wywiozłem z Warszawy nie wiadomo gdzie, a po jej śmierci, spadek i tak poszedł na inwestycje w zamku. Wie pani, jak się tak zastanowić, to my stale żyjemy na krawędzi ryzyka. Rzeczywiście nieźle funkcjonujemy, ale problemem jest zimowy martwy sezon. Nie mogę zainwestować wszystkiego tego, co zarobimy w pozostałe miesiące, bo muszę mieć środki na przezimowanie, głównie ogrzewanie tych ogromnych obiektów. Wielu potencjalnych inwestorów, którzy chcą odnowić zabytki, obawia się wymagań konserwatora zabytków. A jak się panu współpracuje ze służbami ochrony zabytków? - Na początku nie było łatwo. Brakowało pieniędzy na inwestycje, a ja musiałem najpierw wydać je na sprostanie wymogom biurokratycznym. Kiedy jednak konserwator przekonał się, że ja nie robię tutaj niczego złego, łatwiej się nam dogadać i jakoś dochodzimy do porozumienia. Faktem jest, że nie wszystkie nasze pomysły konserwator akceptuje, z niektórych, jak na przykład tarasu widokowego na Nidę, ku naszemu rozczarowaniu musieli zrezygnować.