2 października 2013 r. funkcję oficera służby konwojowej, która transportuje osadzonych w aresztach na rozprawy do sądów, pełnił Szymon G. - policjant z 23-letnim stażem. Tego dnia 31-letni Andrzej K., odsiadujący w kieleckim areszcie śledczym wyrok m.in. za kradzież i przestępstwa narkotykowe, został przewieziony w konwoju do miejscowego sądu. Podczas rozprawy sąd uchylił mu areszt tymczasowy w innej, prowadzonej wobec niego sprawie. K. powinien po rozprawie wrócić do aresztu, by dalej odbywać karę, ale został zwolniony przez konwojentów przed murami więzienia. Po tym sąd wydał za nim list gończy. Policja zatrzymała mężczyznę dwa dni później wieczorem, w podkieleckiej Cedzynie. Zdaniem prokuratury Szymon G. nie poinformował pozostałych policjantów o statusie konwojowanego, czyli o tym, że jest on "zastrzeżony do odbycia kary" i powinien zostać przewieziony z sądu do aresztu. Dwóch funkcjonariuszy, którym zlecił odwiezienie aresztanta pracowało w służbie konwojowej zaledwie dwa tygodnie, trzeci służył w policji dwa lata, a w konwojach jeździł od roku. Są oni świadkami w sprawie. Pierwszy z nich, 30-latek, był dowódcą tego konwoju. Jak mówił w sądzie, dostał polecenie od G. przewiezienia więźnia do aresztu. W drodze przeczytał pismo, które otrzymał razem z poleceniem - nakaz zwolnienia oskarżonego. Nie pamiętał, czy miał też odpis postanowienia sądu o uchyleniu tymczasowego aresztu, który powinien towarzyszyć pierwszemu dokumentowi. Podkreślił, że nie miał informacji, czy mężczyzna jest "zastrzeżony do odbycia kary" i nie próbował tego weryfikować. "Starszy stopniem i stażem służby kolega, który prowadził samochód powiedział, że jeżeli jest nakaz zwolnienia, to z takimi osobami nie wjeżdża się na teren więzienia. Dlatego zatrzymał pojazd przez placówką" - tłumaczył policjant. Drugi z policjantów, 26-latek, tłumaczył, że uczestniczył wcześniej w konwojach, kiedy to aresztant miał być zwolniony i wówczas także nie wjeżdżano za więzienną bramę. Według niego o wypuszczeniu więźnia zdecydowali wspólnie wszyscy trzej konwojenci. Z kolei trzeci z policjantów wyjaśniał, że pojechał w konwoju na polecenie zwierzchnika by "zbierać doświadczenie" i nie uczestniczył w zwalnianiu więźnia; stał przy samochodzie kiedy koledzy rozmawiali z pracownikiem aresztu. Cała trójka nie rozmawiała o tym, czy trzeba jeszcze sprawdzić - w ewidencji aresztu lub u swego przełożonego - czy oskarżony nie powinien dalej odbywać kary. Podczas rozprawy wyjaśnienia składał także przełożony oskarżonego, wicenaczelnik policyjnego wydziału konwojowego. Jak mówił, nigdy wcześniej nie było zastrzeżeń co do pracy G. W jego opinii oskarżony nie popełnił błędu układając taki, a nie inny skład konwoju. Tłumaczył też, że nie ma przepisu mówiącego o tym, że konwój ma wjechać z aresztantem za więzienne mury, ale jest to praktykowane i wynika z doświadczenia. - Wydaje mi się, że dowiezienie do aresztu to najprostsza czynność spośród wszystkich, wykonywanych przez funkcjonariuszy służby konwojowej - ocenił. Świadkiem podczas rozprawy był też Andrzej K. Jak mówił, kilkanaście razy był dowożony z sadów do aresztu i nigdy policyjna więźniarka nie zatrzymywała się przed bramą obiektu. Sytuacja go "zdziwiła" ale nie analizował jej - cieszył się, że jest wolny.